Mglawica Andromedy Iwan Jefremow Великое Кольцо #1 Fragment książki — Proszę włączyć powietrze — dał rozkaz Erg Noor pozostałym na statku. Dzieliła ich od tamtych nieprzepuszczalna ściana. Dopiero kiedy ciśnienie w komorze osiągnęło wysokość dziesięciu atmosfer i było wyższe niż zewnętrzne, dźwigi hydrauliczne wypchnęły ciasno przylegające drzwi. Ciśnienie powietrza niemal wyrzuciło ludzi z komory, nie pozwalając, aby z obcego świata przedostało się do wnętrza statku coś szkodliwego. Drzwi zatrzasnęły się gwałtownie. Smuga reflektora wyznaczyła jaskrawą drogę, po której badacze zaczęli kuśtykać na swoich sprężynowych nogach, ledwie dźwigając ciężkie ciała. Przy końcu świetlnej trasy widniał ogromny statek, ale nierówna, usiana kamieniami droga zdawała się ciągnąć bez końca. IWAN JEFREMOW Mgławica Andromedy Tytuł oryg.: Tumannosť Andromedy Tłumaczył: Lew Kaltenbergh Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, 1965 Spis treści O autorze Od autora Gwiazda żelazna Epsilon Tukana W niewoli ciemności Rzeka czasu Koń na dnie morskim Legenda błękitnych słońc Symfonia f-moll w tonacji barwnej 4,750 µ Czerwone fale Szkoła trzeciego cyklu Doświadczenie tybetańskie Wyspa Zapomnienia Rada Astronautyczna Anioły nieba Stalowe drzwi Mgławica Andromedy Objaśnienia O AUTORZE Iwan Jefremow należy do najwybitniejszych współczesnych autorów powieści fantastyczno-naukowych. Jego życiorys przypomina powieść przygodową. W 1920 roku już jako 13-letni chłopiec bierze udział w wojnie domowej. Jest wychowankiem wojskowego baonu samochodowego. Po ukończeniu szkoły żeglarskiej trafia do tętniących życiem portów Morza Kaspijskiego i Oceanu Spokojnego. Młody sternik żeglugi przybrzeżnej pasjonuje się biologią. Zostaje paleontologiem — „łowcą skamielin”. W poszukiwaniu szczątków dawnych zwierząt Jefremow wspinał się na szczyty gór, docierał do gipsowych grot i opuszczonych kopalń, przedzierał się przez ruchome piaski i walczył z wieczną zmarzłocią. I przy tym wszystkim zdążył ukończyć jako eksternista Leningradzki Instytut Górniczy z dyplomem inżyniera geologa. Jako uczestnik licznych wypraw paleontologicznych i geologicznych Iwan Jefremow przebywał na Zakaukaziu i w Azji Środkowej, we wschodniej Syberii i Mongolii, Iranie i Chinach. Stworzył nową gałąź paleontologii — tafonomię, która pozwala ściślej określać warunki życia świata zwierzęcego w poprzednich epokach. W przededniu wojny Jefremow otrzymał tytuł doktora nauk biologicznych, a po kilku latach został profesorem w Instytucie Paleontologii Akademii Nauk ZSRR. Wybitny uczony napisał około osiemdziesięciu prac naukowych, przetłumaczonych w różnych krajach świata. W roku 1944 uwagę czytelników przykuły fantastycznonaukowe „Opowiadania o rzeczach niezwykłych”, „Pięć rumbów” nie znanego dotąd autora Iwana Jefremowa. Zjawił się nowy pisarz, w którego książkach poważny naukowy zasób wiedzy idzie w parze z talentem literackim. Utwory Jefremowa były drukowane w dziesiątkach dzienników i czasopism, ukazywały się też w wydaniach książkowych. Tom opowiadań „Biały róg” (1945), opowieści „Statki gwiezdne” (1947), „Na skraju Ojkumeny” (1949), „Wyprawy Bawerdżeda” (1953) i inne zdobyły sobie dużą popularność. Jefremow — pisarz o lotnej wyobraźni — prowadzi czytelnika w głąb przeszłości i dalekiej przyszłości, do opuszczonych kopalń z czasów Katarzyny II, do galaktyk oddalonych od Ziemi o setki i tysiące lat świetlnych. Imaginacja artysty i erudycja naukowca pozwalają Jefremowowi z jednakową, niemal dotykalną realnością odtwarzać obrazy niewolniczego Egiptu i odległej przyszłości naszej planety. Utwory Jefremowa odzwierciedlają jedną z istotnych cech naszych czasów — olbrzymi wpływ nauki na praktykę współczesnego życia. Z właściwym mu darem poetyzacji faktów naukowych umie on oddać patos badań i odkryć, patos pracy naukowej. W ostatniej powieści Jefremowa: „Mgławica Andromedy” (1958) opisane są zdarzenia odległe od nas o 2000 lat, kiedy ludzkość osiągnęła wyższe stadium komunizmu, nazwane w utworze „Erą Wielkiego Pierścienia” (EWP). Jest to epoka pełnego zwycięstwa człowieka nad przyrodą Ziemi, opanowania niewyczerpanych źródeł energii ł przejścia do następnego etapu opanowania wszechświata — dotarcia do innych gwiazd i zaludnienia nadających się do życia planet dalekich systemów słonecznych. Książka Jefremowa pełna jest szlachetnego humanizmu, pod którego sztandarem jednoczą się w Wielki Pierścień wszystkie wysoko rozwinięte istoty myślące naszej Galaktyki. Pisarzowi udało się pokazać ludzi przyszłości, pozwala nam wyczuć ciepło ich krzepkich dłoni, usłyszeć trwożne lub radosne bicie ich serc, doświadczyć na sobie ujarzmiającej siły ich rozumu. Jest w tej książce romantyzm kosmosu, jego tchnienie, wyczucie jego nieskończoności, żądza poznania wszechświata. Nowatorska i śmiała jest próba zajrzenia w przyszłość społeczeństwa ludzkiego w okresie zwycięskiego komunizmu. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że książka musiała wywołać dyskusję. Książka Jefremowa jest nowoczesna w najlepszym sensie tego słowa. Jej punktem wyjściowym są najnowsze zdobycze nauki i techniki. Autor sięgał nie tylko do teorii względności i fizyki jądrowej, nie tylko do matematyki i biologii, lecz również do filozofii, etyki, psychologii. Stąd też syntetyczny charakter jego książki łączącej w sobie elementy fantastyki naukowotechnicznej, przygodowej i społeczno-psychicznej. OD AUTORA Jeszcze nie dobiegł końca druk niniejszej powieści w czasopiśmie, gdy dokoła naszej planety rozpoczęły lot sztuczne księżyce. W obliczu tych faktów świadomość słusznej koncepcji, stanowiącej założenie powieści, sprawiła mi niemałą radość. Rozmach twórczej fantazji w dziedzinie techniki, podobnie jak wiara w świetlaną przyszłość i nieustanne doskonalenie się rozumnie zorganizowanej społeczności, znalazły potwierdzenie w sygnałach nadawanych z maleńkich księżyców. Cudownie szybkie spełnienie jednego marzenia z „Mgławicy Andromedy” budzi we mnie niejakie obawy, czy trafnie ukazałem w powieści historyczne perspektywy przyszłości. Już raz w czasie pisania zmieniłem tok akcji, starając się zbliżyć ją do naszych czasów. Początkowo bowiem wydawało mi się, że przemiany planety i jej życia na wielką skalę mogłyby się dokonać nie wcześniej niż po upływie trzech tysięcy lat. Podstawą moich obliczeń były dzieje ludzkości, ale nie wziąłem pod uwagę tego, że w ustroju komunistycznym, który uzbroi człowieka w potężne środki działania i stworzy gigantyczne możliwości rozwojowe, postęp techniczny będzie się odbywał o wiele szybciej. Toteż pracując nad ostatecznym wykończeniem powieści, skróciłem okres dzielący nas od czasu akcji o całe tysiąclecie. Niemniej start sztucznych satelitów Ziemi sugeruje, że wypadki przedstawione w powieści mogłyby zachodzić nawet wcześniej. Z tego więc powodu wszystkie określenia dat w „Mgławicy Andromedy” zostały zmienione tak, by czytelnik sam mógł napełnić je treścią, zgodnie z własnym pojmowaniem i odczuciem czasu. Właściwością swoistą powieści, może i nie od razu zauważalną dla czytelnika, jest jej nasycenie naukowymi pojęciami i słownictwem. Nie płynie to z niedopatrzenia czy z niechęci wyjaśniania skomplikowanych sformułowań. Wydawało mi się, że tylko w ten sposób można przekazać barwę rozmów i działań ludzi w czasach, których wiedza powinna głęboko wrosnąć we wszystkie pojęcia, wyobrażenia i język. I. JEFREMOW 1. Gwiazda żelazna W mglistym świetle pomieszczenia skale przyrządów wyglądały jak galeria portretów. Okrągłe miały wyraz chytrej przebiegłości, poprzeczno-owalne rozpływały się w bezczelnym samozadowoleniu, kwadratowe zastygły w tępej zarozumiałości. Migocące na ich przestrzeni światełka, niebieskie, pomarańczowe i zielone, potęgowały to wrażenie. Przy wygiętym pulpicie stała młoda dziewczyna, pochylona w niewygodnej pozycji nad szeroką, purpurową tarczą zegarową. Pochłonięta pracą, zapomniała o stojącym obok foteliku. Czerwony refleks, padający na twarz postarzał ją nieco, czynił surowszą, kładł ostre cienie dokoła wydatnych warg i wydłużał odrobinę zadarty nos. Szerokie, ściągnięte brwi nabrały głębokiej czerni, nadając oczom ponury, fatalistyczny wyraz. Wysoki ton grających liczników przerwało niezbyt głośne stuknięcie. Dziewczyna drgnęła i prostując zmęczone plecy, zarzuciła ręce na kark. Z tyłu szczęknęły drzwi. Ukazał się początkowo duży cień, który niebawem przybrał postać mężczyzny o porywczych, a jednocześnie precyzyjnych ruchach. Zajaśniało złociste światło. W jego blasku gęste, ciemnorude włosy dziewczyny zapłonęły nagle, zalśniły oczy wpatrzone z miłością i trwogą we wchodzącą postać. — Czyżby pan naprawdę nie spał? Sto godzin bez snu!.. — Zły przykład dla innych? — rzekł przybyły bez uśmiechu, ale wesoło. W jego głosie brzmiały wysokie, metaliczne nuty, które jak nity spajały słowa. — Wszyscy śpią — powiedziała nieśmiało dziewczyna — i… nie wiedzą o niczym — dodała półgłosem. — Proszę mówić bez obawy. Towarzysze są pogrążeni we śnie, nas tylko dwoje czuwa teraz w kosmosie. A do Ziemi mamy pięćdziesiąt bilionów kilometrów, zaledwie półtora parseka! — A anamezonu pozostało nie więcej niż na jeden przelot! — W okrzyku dziewczyny zabrzmiał jednocześnie zachwyt i zgroza. Dwa szybkie gwałtowne kroki i oto szef trzydziestej siódmej wyprawy kosmicznej stanął przy purpurowej tarczy. — Jesteśmy w piątym okrążeniu! — Tak, weszliśmy w piąte. I… nic. — Dziewczyna rzuciła wymowne spojrzenie na megafon automatycznego odbiornika. — Widzi więc pani, że nie bardzo można spać. Należałoby dokładnie przemyśleć wszystkie możliwości. Rozwiązanie powinno nastąpić przed ukończeniem piątego okrążenia. — Ależ to jeszcze sto dziesięć godzin… — Dobrze, prześpię się tu, w fotelu, kiedy minie działanie sporaminy. Zażyłem dawkę jeszcze ubiegłej doby. Dziewczyna przez chwilę myślała o czymś w skupieniu, wreszcie odezwała się zdecydowanie: — Może zmniejszymy promień okrążenia? A nuż ich nadajnik uległ uszkodzeniu? — Niemożliwe! Zmniejszenie promienia bez redukcji szybkości grozi natychmiastową katastrofą statku. A zmniejszyć prędkość… i potem bez anamezonu… półtora parseka z prędkością starodawnych rakiet księżycowych? Dotarlibyśmy do naszego systemu słonecznego dopiero po upływie stu tysięcy lat. — Rozumiem. A przecież tamci nie mogli… — Nie mogli. W dawnych czasach ludzie mogli zaniedbywać się w pracy, mogli się oszukiwać nawzajem czy okłamywać samych siebie. Ale nie dziś! — Nie o to chodzi — w ostrym tonie dziewczęcej odpowiedzi brzmiała wyraźnie uraza. — Chciałam tylko powiedzieć, że być może, „Algrab” także nas szuka i w tym celu zboczył z kursu. — Tak bardzo zboczyć nie mógł. Musiał wystartować w ściśle określonym czasie. Niechby się nawet przydarzyła rzecz najmniej prawdopodobna: uszkodzenie obydwóch nadajników, wtedy by się statek niewątpliwie skierował wzdłuż średnicy okręgu. Usłyszelibyśmy więc go na odbiorze planetarnym. Wszelkie pomyłki są wykluczone, przecież mamy tu planetę umowną! Erg Noor wskazał lustrzane ekrany, rozmieszczone w głębokich niszach czterech ścian sterowni. W najgłębszej czerni płonęły niezliczone gwiazdy. Lewy przedni ekran przeciął mały, szary dysk, ledwie oświetlony przez swoje słońce, bardzo odległe stąd, od brzegu systemu B-7336-S+87-A. — Nasze boje bombowe pracują rzetelnie, choć wyrzucono je cztery bezwzględne lata temu. — Erg Noor wskazał wyraźne pasemko świetlne na podłużnej szybie z lewej strony. — „Algrab” powinien tu być już od trzech miesięcy. Znaczyłoby to więc — Noor jakby zawahał się wobec konieczności stwierdzenia faktu — że „Algrab” zginął. — A jeżeli nie zginął, tylko wskutek uszkodzenia przez meteoryt nie może rozwinąć należytej szybkości?… — zaoponowała rudowłosa dziewczyna. — Nie może rozwinąć szybkości — powtórzył Erg Noor. — Czyż nie jest to równoznaczne z zagładą? Statek od celu podróży oddzielą wówczas całe tysiąclecia. Przecież to jeszcze gorsze… Śmierć przyjdzie nie od razu, upłyną beznadziejne lata dla skazańców… Być może, wywołają nas, wtedy się dowiemy… po jakichś sześciu latach… na Ziemi. Erg Noor wysunął gwałtownym ruchem składany fotel spod stołu, na którym stała elektronowa maszyna do liczenia. Był to mały model „MNU-11”. Zainstalowanie w statkach kosmicznych mózgu elektronowego i powierzanie mu całkowitego kierowania statkiem było niemożliwe wskutek dużej masy, rozmiarów i kruchości. W sterowni konieczna była obecność dyżurnego nawigatora, tym bardziej że ścisłe orientowanie kursu statku na tak wielkich odległościach było niemożliwe. Ręce kierownika wyprawy zaczęły biegać nad klawiaturą nacisków i guzików aparatu licznikowego ze zręcznością wytrawnego pianisty. Blada, o ostrych, wydatnych rysach twarz zastygła w kamiennej nieruchomości; wysokie czoło uparcie pochylone nad pulpitem, zda się, rzucało wyzwanie losom i żywiołom, zagrażającym tej małej gromadce zabłąkanej w bezmiernych przestrzeniach kosmosu. Astronawigator, Niza Krit, młodziutka dziewczyna, która po raz pierwszy brała udział w wyprawie kosmicznej, ucichła wstrzymując oddech i obserwowała pogrążonego w rozważaniach Noora. Jakiż spokojny i pełen energii jest ten ukochany człowiek!.. Kochany już od dawna, od długich pięciu lat. Nie ma sensu dłużej ukrywać… Zresztą on wie. Niza czuje to przecież… Teraz, kiedy zwaliło się nieszczęście, wspólny z nim dyżur sprawiał jej wielką radość. Trzy miesiące sam na sam, gdy tymczasem reszta załogi kosmicznego statku była pogrążona w słodkim, hipnotycznym śnie. Pozostało jeszcze trzynaście dni, potem kolej przyjdzie na nich; zasną na pół roku i obudzą się wówczas, kiedy minie jedna i druga zmiana dyżurnych: nawigatorów, astronomów i mechaników. Inni — biologowie, geolodzy, których praca rozpocznie się dopiero po przybyciu na miejsce — mogą spać sobie dłużej; za to astronomowie — o, ci mają najbardziej wytężoną pracę właśnie teraz! Erg Noor wstał, rozmyślania Nizy nagle się urwały. — Pójdę do kabiny map gwiezdnych. Pani dyżur skończy się za… — spojrzał na tarczę względnego zegara — dziewięć godzin. Zdążę się wyspać, nim panią zmienię. — Nie jestem zmęczona, mogę tu pozostać tak długo, jak będzie potrzeba, byleby pan mógł odpocząć! Erg Noor zachmurzył się, chciał zaoponować, ustąpił jednak pod wpływem ufnego spojrzenia jej ciemnobrązowych oczu. Uśmiechnął się i wyszedł w milczeniu. Niza usiadła w fotelu, wprawnym okiem obrzuciła przyrządy i wpadła w głęboką zadumę. Nad nią czerniały ekrany, na których z centralnej sterowni można było obserwować bezdenną przestrzeń otaczającą statek. Różnokolorowe płomyki gwiazd niby igły świetlne przeszywały oko na wylot. Statek wyprzedzał planetę i jej siła przyciągania zmuszała kadłub do kołyszącego ruchu, wskutek którego złe, majestatyczne gwiazdy wykonywały na ekranach dzikie skoki. Rysunki gwiazdozbiorów umykały z szybkością uniemożliwiającą wszelkie obserwacje. Planeta K-2-2N-88, odległa od swego słońca, zimna i pozbawiona życia, znana była jako wygodne miejsce dla randez-vous statków kosmicznych… dla spotkania, które się nie odbyło. Piąte okrążenie… Niza wyobraziła sobie własny statek mknący ze zmniejszoną szybkością po gigantycznym okręgu o promieniu liczącym miliard kilometrów i nieustannie wyprzedzający pełznącą jak żółw planetę. Za sto dziesięć godzin statek zakończy piąte okrążenie… I co wtedy? Potężny umysł Erga Noora zmobilizował w tej chwili wszystkie swe siły w poszukiwaniu najpomyślniejszego wyjścia. Szef wyprawy i, dowódca statku nie może się mylić — inaczej „Tantra”, statek kosmiczny pierwszej klasy, z załogą składającą się z najwybitniejszych naukowców, nigdy nie powróci z otchłani niebios… Ale Erg Noor nie popełni błędu… Niza poczuła się nagle niedobrze. Oznaczało to, że statek kosmiczny zboczył z kursu o małą cząstkę stopnia, co było dopuszczalne jedynie przy zmniejszonej szybkości. W przeciwnym wypadku z jego kruchego, delikatnego ładunku nic by się nie utrzymało przy życiu. Zaledwie mgła przed oczami zaczęła się rozpraszać, gdy znów zrobiło się jej niedobrze: statek powrócił na kurs. To niewiarygodnie czułe urządzenia radarowe namacały w czarnej otchłani meteoryt, główne niebezpieczeństwo dla statków kosmicznych. Elektronowe aparaty kierujące statkiem (tylko one są w stanie dokonywać wszelkich czynności z właściwą szybkością — ludzki system nerwowy nie nadaje się do prędkości kosmicznych) w ciągu milionowego ułamka sekundy spowodowały odchylenie „Tantry” i kiedy niebezpieczeństwo minęło, statek równie szybko powrócił na poprzedni kurs. „Przecież «Algrab» miał taką samą aparaturę — pomyślała Niza odzyskując przytomność. — Statek na pewno został uszkodzony przez meteoryt. Erg Noor mówił, że jeszcze dotąd co dziesiąty statek kosmiczny ginie mimo wynalezienia tak bardzo czułego przyrządu jak radar Yolla Choda, i mimo ochronnych osłon energetycznych odrzucających najdrobniejsze cząstki. Skutkiem zagłady „«Algraba» i my z kolei znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, chociaż zdawało się, że wszystko jest przewidziane i przemyślane jak najlepiej”. Dziewczyna zaczęła przypominać sobie zdarzenia poprzedzające start. Trzydziesta siódma wyprawa kosmiczna kierowała się ku planetarnemu systemowi bliskiej gwiazdy w konstelacji Wężownika, której jedyna zaludniona planeta, Zirda, od dawna miała kontakt z Ziemią na obwodzie Wielkiego Pierścienia. I oto nagle zamilkła. Ponad siedemdziesiąt lat nie nadawała żadnych komunikatów. Obowiązkiem Ziemi, jako najbliższej planety Pierścienia, było wyjaśnienie tej sprawy. Toteż statek kosmiczny miał na pokładzie wiele przyrządów i kilku wybitnych uczonych, których system nerwowy po licznych próbach okazał się zdolny do przebywania w statku kosmicznym przez całe lata. Zapas anamezonu dla silników załadowano w ilości zaledwie wystarczającej — nie ze względu na dużą masę tej substancji, lecz wskutek ogromnej pojemności zbiorników ochronnych. Liczono się z możliwością uzupełnienia zapasów anamezonu na Zirdzie. Na wypadek gdyby z planetą wydarzyło się coś poważnego, statek kosmiczny drugiej klasy, „Algrab” miał się spotkać z „Tantrą” przy orbicie planety K-2-2N-88. Niza czujnym uchem chwytała zmienny ton przyrządu sztucznego ciążenia. Dyski trzech aparatów po prawej stronie zamigotały nierówno, włączyła się elektronowa macka prawej burty. Na rozświetlonym ekranie ukazał się kanciasty, błyszczący kształt. Poruszał się jak pocisk, skierowany wprost na „Tantrę”, co znaczyło, że jest jeszcze daleko. Był to ogromny odłam substancji, jaka niezwykle rzadko trafia się w przestrzeni kosmicznej. Niza więc z pośpiechem dokonała pomiarów jego objętości, masy, szybkości i kierunku lotu. Dopiero kiedy szczęknęła szpula automatycznego dziennika obserwacji, wróciła do swych wspomnień. Najwyrazistszym z nich było ponure, krwawoczerwone słońce, wyrastające w polu widzenia ekranów w ciągu ostatnich miesięcy czwartego roku podróży. Był to czwarty rok dla wszystkich mieszkańców statku kosmicznego, mknącego z prędkością 5/6 jednostki absolutnej — szybkości światła. Na Ziemi przeszło już około siedmiu lat, zwanych bezwzględnymi. Filtry ekranów szczędząc oko ludzkie, zmieniały barwę i natężenie promieniowania każdego światła. Przybierało ono postać taką, jaką się dostrzega na Ziemi przez grubą warstwę atmosfery, z jej ozonowymi i wodnymi ekranami ochronnymi. Nie dający się opisać, widmowo fioletowy kolor światła słońc o wysokiej temperaturze wydawał się niebieski lub białawy, ponure szaroróżowe gwiazdy stawały się wesoło złocistymi na podobieństwo Słońca. Tu płonące zwycięsko szkarłatnym płomieniem słońce przybierało głęboki krwawy ton, w jakim obserwator ziemski zwykł widywać gwiazdy klasy widmowej T M5. Planeta znajdowała się znacznie bliżej swego słońca niż nasza Ziemia w stosunku do swego. W miarę przybliżania się do Zirdy jej słońce stawało się ogromnym, purpurowym dyskiem, wysyłającym silne promieniowanie cieplne. Na dwa miesiące przed podejściem do Zirdy „Tantra” wszczęła próby nawiązania łączności z kosmiczną stacją planety. Istniała tu tylko jedna stacja na niewielkim, pozbawionym atmosfery, naturalnym satelicie, którego odległość od Zirdy jest mniejsza niż odległość Księżyca od Ziemi. Statek kosmiczny nadawał sygnały wywoławcze także wówczas, kiedy do planety pozostało trzydzieści milionów kilometrów i fenomenalna szybkość „Tantry” zmniejszyła się do trzech tysięcy kilometrów na sekundę. Dyżurowała wtedy Niza, ale i cała załoga czuwała nad ekranami w centralnej sterowni. Niza wywoływała wzmagając moc nadawania i rzucając w przestrzeń wachlarzowate pęki promieni. Wreszcie dostrzeżono malutki, błyszczący punkcik satelity. Statek kosmiczny jął opisywać orbitę dokoła planety, zbliżając się ku niej po linii spiralnej i redukując swoją szybkość do szybkości satelity. „Tantra” i satelita płynęły jakby związane niewidzialną liną; statek zawisł ponad biegnącą szybko po swojej orbicie małą planetką. Elektronowe stereoteleskopy statku obmacywały teraz powierzchnię satelity. I oto nagle oczom załogi „Tantry” ukazał się niezwykły widok. W krwawych odblaskach słońca płonął ogromny szklany gmach o spłaszczonym kształcie. Wprost pod dachem było coś w rodzaju sali zebrań, w której siedziało nieruchomo mnóstwo istot, wprawdzie niepodobnych do mieszkańców Ziemi, ale ponad wszelką wątpliwość istot rozumnych. Astronom wyprawy, Pur Hiss, nowicjusz w kosmosie, który przed samym wyruszeniem zastąpił bardziej doświadczonego pracownika, denerwując się, zmniejszał ogniskową teleskopu. Szeregi niewyraźnie widocznych przez szkło ludzi zastygły w zupełnym bezruchu. Pur Hiss wzmocnił powiększenie. Widoczne stało się podium obramowane pulpitami aparatur na długim stole, na którym skrzyżowawszy nogi siedział przed audytorium osobnik o przerażających oczach, wpatrzonych w dal. — Oni są martwi, zamrożeni! — zawołał Erg Noor. Statek kosmiczny w dalszym ciągu wisiał nad satelitą Zirdy, a czternaście par oczu nieprzerwanie obserwowało szklany grób — był to bowiem rzeczywiście grób. Od jak dawna siedzą tu te trupy? Od siedemdziesięciu lat zamilkła planeta, gdy więc dodać sześć lat przelotu — suma wyniesie trzy ćwierci stulecia… Spojrzenia członków załogi spoczęły na dowódcy. Erg Noor, blady, wpatrywał się w żółtawą mgiełkę atmosfery planety. Poprzez nią, ledwie widoczne, prześwitywały kontury gór i odbłyski mórz, nic jednak, na co patrzyli, nie ułatwiało znalezienia odpowiedzi na dręczące ich pytanie. — Stacja uległa zagładzie i nie została odbudowana w ciągu siedemdziesięciu lat. Świadczy to o tym, że na planecie coś się stało. Trzeba się zniżyć, przebić atmosferę, być może, wypadnie lądować. Są obecni wszyscy, proszę więc o opinię Rady… Sprzeciwił się jedynie astronom Pur Hiss. Niza z oburzeniem spojrzała na jego duży, drapieżny nos i nisko osadzone, brzydkie uszy. — Jeżeli na planecie wydarzyła się katastrofa, to nie mamy żadnej szansy otrzymania anamezonu. Okrążanie planety na niewielkiej wysokości, a tym bardziej lądowanie, zmniejsza nasze rezerwy paliwa planetarnego. Ponadto nie wiadomo, co się właściwie stało. Mogą tu też działać potężne emanacje promieni, które spowodują naszą zgubę. Pozostali członkowie wyprawy poparli dowódcę. – Żadne promieniowania nie są niebezpieczne dla statku wyposażonego w osłonę kosmiczną. Przecież po to nas wysłano, żeby wyjaśnić, co tu się stało. Co odpowie Ziemia Wielkiemu Pierścieniowi? Ustalić fakt, to jeszcze za mało. Należy go wyjaśnić. Proszę mi darować to szkolarskie rozumowanie — mówił Erg Noor, a zwykle brzmiące w jego głosie nuty metaliczne zadźwięczały jak drwina. — Wątpię, czy moglibyśmy się uchylić od spełnienia naszego prostego obowiązku… — Temperatura górnych warstw atmosfery normalna! — zawołała radośnie Niza. Erg Noor uśmiechnął się i zaczął powoli zniżać lot, skok po skoku zwalniając spiralny bieg statku zbliżającego się do powierzchni planety. Zirda była nieco mniejsza niż Ziemia i jej niskie okrążanie nie wymagało zbyt wielkiej szybkości. Astronomowie i geolodzy porównywali mapy planety z danymi, jakich dostarczyły przyrządy obserwacyjne „Tantry”. Kontynenty ściśle zachowały dawne kontury, morza spokojnie połyskiwały w czerwonym świetle słonecznym. Nie zmieniły także swych kształtów łańcuchy górskie, znane z poprzednich zdjęć. Tylko planeta milczała. Przez trzydzieści sześć godzin astronauci nie porzucali swoich stanowisk obserwacyjnych. Skład atmosfery i promieniowanie czerwonego słońca zgadzały się z poprzednimi danymi. Erg Noor otworzył informator dotyczący Zirdy i odszukał kolumienkę opisującą jej stratosferę. Jonizacja okazała się wyższa niż zazwyczaj. Niejasny, zatrważający domysł dojrzewał zwolna w umyśle Noora. Przy szóstym zeskoku linii spiralnej zaczęły być widoczne kontury wielkich miast. Jak przedtem — ani jeden sygnał nie rozległ się w odbiornikach statku. Nizę Krit zastąpił jeden z członków załogi, mogła więc posilić się i nieco zdrzemnąć. Miała wrażenie, że przespała zaledwie kilka minut. Statek płynął nad nocną stroną Zirdy nie szybciej niż zwykły ziemski spirolot. Tu, na dole, powinny się rozprzestrzeniać miasta, fabryki, porty. W gęstej ciemności nie dostrzeżono ani jednego światełka, mimo wytężonej obserwacji potężnych stereoteleskopów. Wstrząsający grzmot rozpruwanej przez statek kosmiczny atmosfery był zapewne słyszalny w promieniu dziesiątków kilometrów. Minęła godzina. Oczekiwanie stawało się męczące. Noor włączył syreny ostrzegawcze. Nad czarną otchłanią w dole rozległ się straszliwy ryk i ludzie z Ziemi żywili nadzieję, że złączony z grzmotem powietrza zostanie usłyszany przez zagadkowo milczących mieszkańców Zirdy. Skrzydło płomiennego światła zmiotło złowieszczą ciemność. „Tantrą” wypłynęła na oświetloną stronę planety. Na dole ciągle się rozściełała aksamitna czerń. Szybko powiększone zdjęcia wykazały, że jest to gęsty dywan kwiatów, podobnych do czarnych maków Ziemi. Ich zarośla ciągnęły się na przestrzeni tysięcy kilometrów, zastępując lasy, trzciny, krzaki i trawy. Jak żebra olbrzymich szkieletów przezierały wśród czarnego kobierca ulice miast, czerwonymi ranami rdzewiały żelazne konstrukcje. Nigdzie ani jednej żywej istoty, bodaj drzewa — same tylko czarne maki! „Tantra” wyrzuciła bombową stację obserwacyjną i weszła w noc. Po sześciu godzinach stacja-robot podała skład powietrza na powierzchni ziemi, temperaturę, ciśnienie i inne informacje. Wszystko było normalne, z wyjątkiem wzmożonej radioaktywności. — Potworna tragedia! — powiedział półgłosem biolog Eon Tal, notując dane. — Sami zginęli i uśmiercili swoją planetę! — Czyż to możliwe? — zapytała Niza wstrzymując nabiegające do oczu łzy. — To straszne! Przecież jonizacja nie jest znów taka silna. — Przeszło już sporo lat — odrzekł surowo biolog. Jego twarz o czerkieskim garbatym nosie przybrała groźny wyraz. — Taki radioaktywny rozkład przez to właśnie jest niebezpieczny, że się posuwa stopniowo, niedostrzegalnie. Poprzez stulecia ilość promieniowania mogła się zwiększać kor po korze, jak zwykliśmy nazywać biodozy naświetlenia, a potem z miejsca jakościowy skok! Zanik dziedziczności, utrata zdolności rozrodczych, plus epidemie popromienne… To się zdarza nie po raz pierwszy. Pierścień zna podobne katastrofy. — Na przykład, tak zwana „planeta fioletowego słońca” — odezwał się z tyłu Erg Noor. — Tragedia tej planety polegała na tym, że jej dziwaczne słońce zapewniało mieszkańcom bardzo wysoką energetykę — zauważył ponury Pur Hiss — przy sile świetlnej równej sile naszych stu siedemdziesięciu słońc i klasie widmowej A0… — Gdzie jest ta planeta? — zainteresował się biolog Eon Tal. — Czy to nie ta, którą Rada zamierza zaludnić? — Ta sama. Na jej cześć nadano nazwę zaginionemu „Algrabowi”. — Gwiazda Algrab, inaczej Delta Kruka! — zawołał biolog. — Ale do niej bardzo daleko! — Czterdzieści sześć parseków. Przecież budujemy statki kosmiczne o coraz dalszym zasięgu… Biolog kiwnął głową i mruknął: — Chyba nie należało statku kosmicznego nazywać imieniem wymarłej planety. — Ale gwiazda nie zginęła i planeta też jest w całości. Zasiejemy i zaludnimy ją znowu — powiedział Erg Noor stanowczym tonem. Zdecydował się na trudny manewr — na zmianę orbitalnej trasy statku z równoleżnikowego kierunku na południkowy, wzdłuż osi obrotu Zirdy. Jakże odlecieć od planety bez wyjaśnienia, w jaki sposób zginęła. Możliwe, że pozostali przy życiu nie mogą wezwać statku na pomoc wskutek zniszczenia stacji energetycznych i uszkodzenia przyrządów. Może nie wszyscy zginęli? Niza nie po raz pierwszy widziała Erga Noora przy pulpicie kierowniczym w momencie odpowiedzialnego manewru. Gdy patrzała na jego nieprzeniknioną twarz, szybkie i celowe ruchy, wydawał się jej bohaterem z legendy. I znów „Tantra” odbyła beznadziejną podróż dokoła Zirdy, tym razem od bieguna do bieguna. Tu i ówdzie, szczególnie w środkowych szerokościach, ukazały się strefy obnażonej gleby. Wisiała tam w powietrzu żółta mgła, poprzez którą prześwitywały, niby morskie fale, ogromne grzędy czerwonych piasków, które rozwiewał wiatr. A dalej znów się rozpościerały żałobne całuny czarnych maków — jedynej roślinności, która się oparła radioaktywności lub też pod jej wpływem wytworzyła mutację zdolną do życia. Wszystko stało się jasne. Poszukiwanie wśród martwych ruin anamezonu, magazynowanego z polecenia Wielkiego Pierścienia dla gości z innych światów (Zirda nie posiadała jeszcze statków kosmicznych, tylko dopiero międzyplanetarne), było nie tylko beznadziejne, ale i niebezpieczne. „Tantra” zaczęła powoli rozwijać spiralę lotu w stronę przeciwną od planety. Nabrawszy szybkości siedemnastu kilometrów na sekundę za pomocą silników jonowo-kaskadowych u, zwanych też planetarnymi, używanych do lotów międzyplanetarnych, przy startach i lądowaniach, „Tantra” zaczęła się oddalać od zamarłej planety w kierunku nie zamieszkanego, znanego tylko z umownego szyfru systemu, gdzie zostały wyrzucone boje bombowe i gdzie powinien ją oczekiwać „Algrab”. Włączyły się silniki anamezonowe. W ciągu pięćdziesięciu dwu godzin statek osiągnął szybkość normalną, to jest dziewięćset milionów kilometrów na godzinę. Do miejsca spotkania pozostawało piętnaście miesięcy podróży, czyli jedenaście według względnego czasu statku. Cała załoga, nie wyłączając dyżurnych, mogła się pogrążyć w sen. Ale przez cały miesiąc trwały dyskusje ogólne, obliczenia i przygotowywanie referatu dla Rady. Z danych, zawartych w informatorach dotyczących Zirdy, wynotowano wzmianki o doświadczeniach z częściowo rozbijanym paliwem atomowym. Znaleziono wypowiedzi wybitnych uczonych zamarłej planety, którzy uprzedzali o ukazaniu się zjawisk świadczących o szkodliwym oddziaływaniu tych doświadczeń na życie i domagali się ich zaprzestania. Sto osiemnaście lat temu po Wielkim Pierścieniu został rozesłany komunikat ostrzegawczy, ale widocznie rząd Zirdy nie wziął go pod uwagę. Nie było wątpliwości, że Zirda wymarła wskutek wzmożenia się szkodliwego promieniowania, będącego rezultatem wielu nieostrożnych doświadczeń i pochopnego stosowania niebezpiecznych rodzajów energii jądrowej zamiast rozumnych poszukiwań innych mniej szkodliwych środków. Dawno już rozwiązano zagadkę. Załoga statku kosmicznego zmieniała dwukrotnie trzymiesięczny sen na taki sam okres normalnego życia. Oto teraz już od wielu dni „Tantra” opisuje kręgi dokoła szarej planety i z każdą godziną zmniejszają się szansę spotkania „Algraba” Zbliżało się coś nieznanego, pełnego grozy… Erg Noor stanął na progu i patrzał na zamyśloną Nizę. Jej pochylona głowa z czapą gęstych włosów była podobna do złotego, puchatego kwiatu. Widział jej zadzierzysty, chłopięcy profil, nieco skośnie rozstawione oczy, zwężające się w uśmiechu, a w tej chwili rozwarte szeroko, wpatrujące się w nieznane z trwogą i męstwem. Dziewczyna zapewne nie zdaje sobie sprawę z tego, jakim oparciem dla Erga jest jej oddanie i miłość. Dla niego, który mimo wielu doświadczeń i hartu ducha przeżywał chwile zwątpień, gdy jako szef brał na siebie ciężar odpowiedzialności za losy ludzi, statek i powodzenie wyprawy — Tam, na Ziemi, już od dawna przestały istnieć takie formy jednostkowej odpowiedzialności osobistej. Decyzję podejmuje zazwyczaj ta grupa ludzi, którą powołano do wykonania pewnych prac. A jeśli się zdarza coś niezwykłego, w każdej chwili można otrzymać jakieś wskazówki czy radę. Tu zaś nie można liczyć na pomoc, toteż dowódcy statków kosmicznych mają uprawnienia specjalne. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby ta forma odpowiedzialności trwała przez dwa do trzech lat, a nie przez dziesięć lub piętnaście — tyle bowiem wynosi przeciętny okres wypraw kosmicznych. Noor wszedł do centralnej sterowni. Niza poderwała się na jego widok. — Zestawiłem wszystkie potrzebne materiały i mapy — rzekł do niej — teraz damy robocze zadania maszynom! Wyciągnął się w fotelu, wolno przewracając metalowe stronice. Wymieniał cyfry współrzędnych, natężenie pól magnetycznych, elektrycznych i grawitacyjnych”, natężenie strumieni cząstek kosmicznych, prędkość i gęstość strumieni meteorytycznych. Niza w skupieniu naciskała guziki i przekręcała wyłączniki licznikowej aparatury. Erg Noor otrzymał serię odpowiedzi, zachmurzył się i zamyślił. — Na naszej drodze mamy silne pole ciążenia, obszar skupienia ciemnej substancji w Skorpionie obok gwiazdy 6555-CR + 11PKU. Dla oszczędności paliwa należałoby zboczyć w tym kierunku, ku Wężowi. W dawnych czasach korzystano z lotu beznapędowego na skrajach stref przyciągania, wyzyskując je jako źródło energetyczne. — Czy my także moglibyśmy zastosować taki lot? — spytała Niza. — Nie, nasze statki kosmiczne są zbyt szybkie. Szybkość wynosząca pięć szóstych jednostki absolutnej, czyli dwieście pięćdziesiąt tysięcy kilometrów na sekundę, zwiększyłaby nasz ciężar dwanaście tysięcy razy, a więc obróciłaby całą wyprawę w pył. Możemy tak latać tylko w wielkich przestrzeniach kosmicznych, z daleka od dużych skupisk materii. Gdy tylko statek wchodzi w strefę przyciągania, im silniejsze jest pole grawitacyjne, tym bardziej należy z miejsca redukować szybkość. — Wynika z tego sprzeczność. — Niza dziecinnie podparła dłonią głowę. — Im silniejsze pole ciążenia, tym wolniej należy lecieć! — To obowiązuje tylko przy szybkościach podświetlnych, kiedy statek staje się sam podobny do promienia świetlnego i może się poruszać jedynie wzdłuż prostej albo wzdłuż tak zwanej krzywej jednakowych napięć. — O ile dobrze zrozumiałam, musimy wycelować nasz „promień”-„Tantrę” wprost w system słoneczny. — Na tym właśnie polega cała ogromna trudność żeglugi kosmicznej. Ścisłe nacelowanie na tę czy inną gwiazdę praktycznie nie jest możliwe, mimo że stosujemy wszelkie, jakie są tylko do pomyślenia, poprawki obliczeń. Trzeba więc w drodze przez cały czas obliczać wzrastający procent błędu, zmieniając kurs statku. Dlatego też nie jest możliwe całkowicie automatyczne kierowanie statkiem. Teraz mamy sytuację niebezpieczną. Zatrzymanie czy chociażby gwałtowne zwolnienie lotu stanie się dla nas po wzięciu rozpędu równoznaczne ze śmiercią, bo nie moglibyśmy już nabrać nowej szybkości. Proszę spojrzeć, gdzie tkwi niebezpieczeństwo: okolica 344 + 2U jest zupełnie nie zbadana. Nie ma tu gwiazd, nie ma zamieszkanych planet, znane jest tylko pole grawitacyjne, tu mamy jego sferę przyciągania. Z decyzją ostateczną poczekamy na astronomów; po piątym okrążeniu wszystkich obudzimy, a na razie… — Noor potarł skronie i ziewnął. — Kończy się działanie sporaminy! — zawołała Niza. — Może pan odpocząć! — Dobrze, ulokuję się tu, w fotelu. A nuż się zdarzy cud! Bodaj jeden dźwięk. W tonie Erga Noora zadźwięczało coś, co przyprawiało Nizę o skurcz serca. Tak by chciała przytulić do siebie tę upartą głowę, pogłaskać ciemne włosy przyprószone przedwczesną siwizną… Niza wstała, starannie uporządkowała arkusze sprawozdawcze i zgasiła światło, zostawiając jedynie słabe, zielone oświetlenie wzdłuż tafli z zegarami i aparaturą. Rudowłosa astronawigatorka bezszelestnie zajęła swoje miejsce przy „mózgu” ogromnego statku. Przyrządy, nastrojone na określoną melodię, śpiewały jak zwykle — najmniejsze zaburzenie ozwałoby się fałszywą nutą. Ale cicha melodia płynęła w prawidłowej tonacji. Z rzadka powtarzały się niegłośne uderzenia podobne do dźwięków gongu. To włączał się automatycznie pomocniczy motor planetarny, skierowujący kurs „Tantry” po linii krzywej. Groźne silniki anamezonowe milczały. Statek opisywał gigantyczne koło i płynął tak spokojnie, jak gdyby mu nie groziło żadne niebezpieczeństwo. A nuż lada chwila w megafonie odbiornika zadźwięczy upragniony sygnał wywoławczy i dwa statki zaczną jednocześnie zmniejszać swoją niewiarygodnie wielką szybkość, potem nawzajem się przybliżą na równoległych kursach i zrównawszy szybkości, jak gdyby się ułożą obok siebie w przestrzeni! Szeroka galeria z rur połączy obydwa statki i „Tantra” na nowo odzyska swoje niespożyte siły. W głębi duszy Niza zachowała spokój: wierzyła bez zastrzeżeń w swego szefa. Pięć lat trwająca podróż nie była ani męcząco długa, ani nużąca. Zwłaszcza od czasu, kiedy w sercu Nizy zbudziła się miłość… Ale i przedtem porywająco ciekawe obserwacje, elektronowe zapisy książek, muzyka i filmy umożliwiały nieustanne uzupełnianie wiedzy i pozwalały łatwiej znosić utratę wspaniałej Ziemi, zagubionej jak ziarnko piasku w mrokach nieskończoności. Towarzysze podróży należeli do ludzi o ogromnej wiedzy, a kiedy nerwy zbyt się męczyły wrażeniami czy wytężoną pracą, w długotrwałym śnie, wzmacnianym przez hipnotyczne falowania, wielkie okresy czasu zapadały w niebyt, przemijając jak jedno mgnienie. Obok ukochanego Niza czuła się szczęśliwa. Było jej jednak przykro, że innym, szczególnie jemu, Ergowi Noorowi, jest trudno. Gdyby tylko mogła… Ale nie, cóż może młody, jeszcze zupełnie niewykształcony nawigator w porównaniu z takimi ludźmi! Mimo wszystko jej tkliwość, gorące pragnienie poświęcenia się, byleby ulżyć innym w ich ciężkiej pracy, działało zapewne zbawiennie. Noor obudził się i uniósł ociężałą głowę. Spokojna melodia brzmiała po dawnemu, przerywana rzadkimi uderzeniami motoru planetarnego. Niza Krit tkwiła przy aparaturze, z lekka zgarbiona, z wyrazem zmęczenia na młodej twarzy. Noor rzucił okiem na zegar względnego czasu i jednym prężnym skokiem powstał z głębokiego fotela. — Przespałem czternaście godzin! I pani mnie nie obudziła! — Urwał spostrzegłszy radosny uśmiech Nizy. — Proszę iść natychmiast na spoczynek! — Czy mogłabym się tu zdrzemnąć jak pan! — poprosiła dziewczyna, po czym pobiegła po jedzenie, umyła się i ulokowała w fotelu. Jej błyszczące podkrążone oczy obserwowały ukradkiem Erga Noora, kiedy orzeźwiony falowym natryskiem zajął jej miejsce przy aparaturze. Sprawdziwszy wskazania przyrządów OPE — osłony połączeń elektronowych, wstał i zaczął chodzić szybkimi krokami. — Czemu pani nie śpi? — spytał karcącym tonem. W odpowiedzi wstrząsnęła rudymi kędziorami, które należałoby już podstrzyc — kobiety uczestniczące w wyprawach kosmicznych nie nosiły długich włosów. — Myślę… — zaczęła niezdecydowana — i na pograniczu niebezpieczeństwa składam hołd potędze i wielkości człowieka, który się przedarł tak daleko w głąb przestrzeni kosmicznej. Dla pana wiele rzeczy wygląda tu zwyczajnie, a ja jestem po raz pierwszy w kosmosie. Pomyśleć tylko: biorę udział w podróży ku nowym światom! Erg Noor uśmiechnął się i potarł czoło. — Muszę panią rozczarować i pokazać rzeczywistą wielkość naszych sił. Zatrzymał się przy projektorze i gdy na tylnej ścianie kabiny pojawiła się błyszcząca spirala Galaktyki, wskazał ledwie widoczną wśród mroku, postrzępioną gałąź spirali złożoną ze słabo świecących gwiazd, które czyniły wrażenie niewyraźnego pyłu. — Oto pustynna okolica Galaktyki, ubogie w światło i życie peryferie, gdzie znajduje się nasz system słoneczny i gdzie jesteśmy teraz my. Ale i ta gałąź, jak pani widzi, ciągnie się od Łabędzia do Kilu Okrętu i nie dość, że jest bardzo oddalona od stref centralnych, zawiera obłok zaciemniający, o tu… Żeby przejść wzdłuż tego odgałęzienia, nasza „Tantra” potrzebowałaby około czterdziestu tysięcy lat bezwzględnych. Czarną lukę pustej przestrzeni, oddzielającej nasze odgałęzienie od sąsiedniego, moglibyśmy przebyć w ciągu czterech tysięcy lat. Jak więc pani widzi, nasze loty w niezmierzone głębie kosmosu to na razie dreptanie w obrębie malutkiej plamki o średnicy pół setki lat świetlnych. Jakże mało wiedzielibyśmy o wszechświecie, gdyby nie potęga Pierścienia! Komunikaty, obrazy, myśli nadesłane z przestrzeni, której zbyt krótkie życie ludzkie pokonać nie może, wcześniej czy później dochodzą do nas i tą drogą poznajemy coraz odleglejsze światy. Coraz więcej gromadzi się wiadomości, a praca przecież trwa nieprzerwanie! Niza milczała. — Pierwsze loty kosmiczne… — mówił w zamyśleniu Erg Noor. — Niewielkie statki, nie posiadające ani odpowiedniej szybkości, ani potężnych urządzeń ochronnych. No i życie naszych przodków trwało dwa razy krócej niż nasze. Tak, wtedy można było mówić o prawdziwej wielkości człowieka! Niza odrzuciła głowę jak zwykle, kiedy chciała zaprzeczyć. — Później, kiedy zostaną wynalezione inne sposoby pokonywania przestrzeni, zamiast się w nią wdzierać, powiedzą o was: „Oto bohaterowie, którzy podbijali kosmos za pomocą tak prymitywnych środków!” Erg uśmiechnął się wesoło i wyciągnął rękę do dziewczyny. — I o pani. Nie o „was”, ale o „nas”. — Jestem dumna z tego, że się znajduję razem z wami. I jestem gotowa oddać wszystko, żeby kiedyś jeszcze się znaleźć w kosmosie. — Tak, wiem — powiedział zamyślony Noor. — Ale nie wszyscy tak myślą!.. Dziewczęca wrażliwość pomogła jej odgadnąć myśl Erga. W jego kabinie są dwa stereoportrety w cudownych, złocistofioletowych kolorach. Obydwa przedstawiają historyka świata starożytnego, piękną Vedę Kong, o przejrzystym spojrzeniu oczu błękitnych jak ziemskie niebo, pod skrzydlatą linią długich brwi. Opalona, promieniejąca uśmiechem, ma ręce uniesione ku popielatym włosom. Siedzi na armacie okrętowej, zabytku dawno zapomnianych czasów. Erg Noor usiadł naprzeciwko nawigatorki. — Gdyby pani wiedziała, jak brutalnie obeszła się rzeczywistość z moimi marzeniami tam, na Zirdzie! — odezwał się nagle głucho, kładąc ostrożnie palce na dźwigni silników anamezonowych, jakby chcąc przyspieszyć lot statku. — Gdyby Zirda nie uległa zagładzie i gdybyśmy mogli dostać paliwa — ciągnął w odpowiedzi na nieme pytanie dziewczyny — skierowałbym naszą wyprawę dalej. Zirda zakomunikowałaby Ziemi, co należy, a „Tantra” ruszyłaby z tymi, co mieliby ochotę… Pozostałych mógłby zabrać „Algrab”, który po swoim dyżurze tutaj zostałby wezwany na Zirdę. — Ale któż by zechciał pozostać na Zirdzie? — zawołała ze wzburzeniem dziewczyna. — Chyba Pur Hiss? Ale przecie to wielki uczony, czyżby go nie pociągały dalsze badania? — A pani? — Ja? Oczywiście!.. — Ale… — dokąd? — zapytał nagle Erg Noor twardo, patrząc uważnie na dziewczynę. — Dokądkolwiek, choćby tam… — wskazała ręką czarną otchłań pomiędzy dwiema odnogami gwieździstej spirali Galaktyki, odpowiadając Noorowi takim samym jak jego uważnym spojrzeniem i z lekka rozchyliwszy wargi. — O, nie tak daleko! Pani wie, mój najmilszy astronawigatorze, że około osiemdziesięciu pięciu lat temu odbyła się trzydziesta czwarta wyprawa kosmiczna, nazwana „schodkową”. Trzy statki kosmiczne, zaopatrując się wzajemnie w paliwo, oddalały się coraz bardziej od Ziemi w kierunku gwiazdozbioru Liry. Dwa statki oddały swój anamezon trzeciemu, który niósł badaczy i powróciły. Tak się niegdyś wspinali na wyższe szczyty alpiniści. A ów trzeci statek, „Żagiel”… — To ten, co nie wrócił!.. — szepnęła Niza z przejęciem. — Tak, „Żagiel” nie powrócił! Jednakże dotarł do celu i zginął dopiero w drodze powrotnej, z której jeszcze zdążył nadać komunikat sprawozdawczy. Celem wyprawy był duży układ planetarny błękitnej gwiazdy Vegi, czyli Alfy Liry. Ileż oczu ludzkich w ciągu niezliczonych pokoleń podziwiało tę świetlistą, niebieską gwiazdę płonącego nieba! Vega jest odległa o osiem parseków, czyli o trzydzieści jeden lat niezależnego, bezwzględnego czasu. Ludzie nie oddalali się jeszcze dotąd na taką odległość od naszego Słońca. Bądź co bądź „Żagiel” dotarł do celu… Przyczyna jego zagłady pozostała nieznana, meteoryt czy jakaś większa awaria… Możliwe, że i teraz jeszcze mknie w przestrzeni i bohaterowie, których uważamy za zmarłych, żyją. — To straszne! — Taki jest los każdego statku kosmicznego, który nie może rozwinąć szybkości podświetlnej. Pomiędzy nim a macierzystą planetą narastają od razu tysiące lat drogi. — Co zakomunikował „Żagiel”? — zapytała szybko Niza. — Bardzo niewiele. Odbiór był przerywany, a potem zamilkło wszystko. Pamiętam ten komunikat dosłownie: „Tu «Żagiel», «Żagiel», idę z Vegi dwadzieścia sześć lat… wystarczy… zaczekamy… cztery planety Vegi… nie ma nic piękniejszego… co za szczęście!..” — Ale wołali o pomoc, chcieli gdzieś czekać! — Oczywiście, inaczej statek kosmiczny nie zużywałby takich olbrzymich ilości energii w celu wysłania komunikatu. Więcej nie rozległo się ani jedno słowo z „Żagla”… — Dwadzieścia sześć lat bezwzględnego czasu drogi powrotnej. Do Słońca pozostawało około pięciu lat… Statek więc był gdzieś w okolicy, w której teraz jesteśmy albo i bliżej Ziemi. — Niekoniecznie… Chyba w tym wypadku, gdyby mógł przewyższać szybkość normalną i lecieć prawie na granicy przedziału kwantowego. To jednak jest bardzo niebezpieczne! Erg krótko wyjaśnił zasady obliczeniowe skoku, który by spowodował natychmiastowy rozkład materii w wypadku przybliżenia szybkości jej ruchu do prędkości światła, ale spostrzegł, że dziewczyna słucha nieuważnie. — Zrozumiałam pana — odezwała się, kiedy Erg skończył swoje wyjaśnienia. — Zrozumiałabym od razu, ale bardzo mnie wzruszył los statku. To przecież jest straszne, z tym nie można się nigdy pogodzić! — Dopiero teraz do pani świadomości dotarła główna treść komunikatu — rzekł surowo Erg Noor. — Tamci odkryli jakieś szczególnie piękne światy. Marzę od dawna o powtórzeniu trasy „Żagla”. Przy naszych nowych udoskonaleniach staje się to już możliwe nawet za pomocą jednego statku kosmicznego. Od wczesnej młodości śnię o Vedze, błękitnym słońcu z cudownymi planetami. — Ujrzeć takie światy… — powiedziała urywanym głosem Niza. — Ale żeby powrócić, trzeba sześćdziesiąt ziemskich, czyli czterdzieści lat względnych… Przecież to… połowa życia. — Tak, wielkie osiągnięcia wymagają wielkich ofiar. Jednakże dla mnie to nie stanowiłoby żadnej ofiary. Moje życie na Ziemi było jedynie krótkimi przerwami w podróżach międzygwiezdnych. Urodziłem się nawet na statku kosmicznym. — Jakże to mogło się zdarzyć? — zdumiała się dziewczyna. — Trzydziesta piąta wyprawa kosmiczna składała się z czterech statków. Na jednym z nich moja matka zatrudniona była jako astronom. Urodziłem się w połowie drogi ku podwójnej gwieździe MN 19026 + TAL i tym samym naruszyłem prawo aż dwukrotnie. Dwukrotnie, ponieważ rosłem i wychowywałem się na statku kosmicznym z rodzicami, a nie w szkole. Cóż było począć! Kiedy wyprawa powróciła, miałem już osiemnaście lat. Za czyn Herkulesowy mojej pełnoletności uznano to, że nauczyłem się sztuki kierowania statkiem kosmicznym. Zostałem więc astronawigatorem. — Mimo wszystko nie rozumiem… — powiedziała Niza. — Nie rozumie pani mojej matki? Zrozumie pani, kiedy będzie pani nieco starsza. Wtedy jeszcze surowica AT-Anti-Tja nie mogła być przechowywana zbyt długo. Lekarze nie wiedzieli o tym… Tak czy owak, przynoszono mnie na taki sam jak ten posterunek kierowniczy i wybałuszałem swoje prawie bezmyślne ślepki na ekrany, śledząc kołyszące się na nich gwiazdy. Lecieliśmy w kierunku Tety Wilka, gdzie się ujawniła w pobliżu Słońca podwójna gwiazda. Dwa karzełki — niebieski i pomarańczowy — okryte ciemnym obłokiem. Pierwszego wrażenia, jakie sobie już uświadamiałem, doznałem na widok nieba planety pozbawionej życia. Patrzyłem na nie poprzez szklaną kopułę stacji tymczasowej. Na planetach gwiazd podwójnych nie było zazwyczaj życia wskutek nieprawidłowości ich orbit. Wyprawa wylądowała i w ciągu siedmiu miesięcy prowadziła badania geologiczne. Odkryto niesłychane bogactwo platyny, osmu i irydu. Nieprawdopodobnie ciężkie sześcienne klocki irydu stały się moimi zabawkami. I to niebo, moje pierwsze niebo: czarne, z jasnymi płomykami nie migocących gwiazd i z dwoma słońcami niewypowiedzianej piękności, jaskrawo-pomarańczowym i ciemnoniebieskim. Pamiętam, że czasem ich promienie się krzyżowały, a wtedy na naszą planetę spływało tak potężne i wesołe zielone światło, że krzyczałem i śpiewałem z zachwytu — Erg Noor urwał. — Dosyć wspomnień, pani dawno powinna już odpoczywać. — Proszę, niech pan mówi dalej, nigdy jeszcze nie słyszałam nic równie zajmującego — błagała Niza, ale Noor nie dał się uprosić. Przyniósł pulsujący hipnotyzator i czy to pod wpływem spojrzenia wyrażającego nakaz, czy też wskutek działania nasennego aparatu Niza zasnęła tak mocno, że obudziła się dopiero w przeddzień rozpoczęcia szóstego okrążenia. Już z chłodnego wyrazu twarzy Erga odgadła, że „Algrab” się nie zjawił. — Obudziła się pani w samą porę — powiedział Noor, kiedy Niza wróciła po elektrycznej i falowej kąpieli. — Proszę włączyć muzykę i światło przebudzenia. Dla wszystkich! Niza szybko nacisnęła szereg guziczków. Natychmiast we wszystkich kabinach statku, w których spali członkowie wyprawy, jęły połyskiwać zmienne błyski światła i zabrzmiała osobliwa, ciągle przybierająca na sile muzyka niskich wibrujących akordów. Ludzie budzili się stopniowo, zahamowany system nerwowy powracał do normalnego funkcjonowania. Po upływie pięciu godzin w centralnej sterowni zebrali się wszyscy zupełnie już rozbudzeni uczestnicy wyprawy, wzmocnieni posiłkiem i specyfikami pobudzającymi układ nerwowy. Wiadomość o zagładzie pomocniczego statku kosmicznego każdy przyjął po swojemu. Zgodnie z przewidywaniami Erga Noora, wszyscy zachowali się w sposób godny astronautów. Arii jednego głosu rozpaczy, ani jednego wylękłego spojrzenia! Pur Hiss, który się na Zirdzie niezbyt ładnie popisał, przyjął wiadomość spokojnie. Młoda Luma Lasvi, lekarz wyprawy, z lekka tylko pobladła i zwilżyła językiem wyschłe wargi. — Uczcijmy pamięć zaginionych towarzyszy! — powiedział Erg Noor włączając jednocześnie ekran projektora, na którym ukazało się zdjęcie „Algraba”, zrobione jeszcze przed wystartowaniem „Tantry”. Wszyscy powstali. Wolno przesuwały się fotografie to poważnych, to znów uśmiechniętych członków załogi „Algraba”. Erg Noor wymieniał ich nazwiska, a obecni oddawali im hołd. Taki był zwyczaj lotników-astronautów. Statki kosmiczne startujące razem zawsze były w posiadaniu kompletu zdjęć wszystkich osób biorących udział w wyprawie. Zaginione statki długo jeszcze mogły się błąkać w przestworzach i ich załogi długo jeszcze mogły pozostawać przy życiu. Taki statek jednak nie wracał już nigdy. Odszukanie go czy udzielenie skutecznej pomocy przekraczało wszelkie realne możliwości. Konstrukcja statków i ich maszyn osiągnęła już ten stopień doskonałości, że drobne uszkodzenia nie zdarzały się prawie nigdy lub też były usuwane łatwo w czasie kosmicznych podróży. Poważnych awarii maszynowych dotąd jeszcze nigdy nie udało się zlikwidować w kosmosie. Czasami statki zdążyły jeszcze, jak właśnie „Żagiel”, nadać ostatni komunikat. Przeważnie jednak komunikaty nie docierały do celu z powodu bardzo trudnej orientacji. Komunikaty Wielkiego Pierścienia ustaliły w ciągu tysiącleci ścisłe kierunki i były transmitowane z planety na planetę. Statki kosmiczne jednak przeważnie znajdowały się w okolicach dotąd nie badanych, gdzie kierunki nadawanych fal udawało się raczej odgadnąć przypadkowo. Wśród lotników kosmicznych panowało przekonanie, że w kosmosie istnieją ponadto jakieś pola obojętne czy obszary zerowe, w których wszelkie promieniowanie i fale toną jak kamień w wodzie. Astrofizycy zaś uważali, że taka opinia może być jedynie wymysłem kosmicznych podróżników, skłonnych do fantazjowania. Po zakończeniu smutnej ceremonii i po krótkiej naradzie Erg Noor włączył silniki anamezonowe. Po dwóch dobach silniki zamilkły i statek zaczął się zbliżać do macierzystej planety z szybkością dwudziestu jeden miliardów kilometrów na dobę. Do Słońca pozostawało w przybliżeniu około sześciu ziemskich (bezwzględnych) lat drogi. W centralnej sterowni i w bibliotece laboratorium zawrzało: obliczano i wyznaczano nową trasę. W ciągu całego sześcioletniego lotu należało zużywać anamezon jedynie na poprawki kursu statku. Innymi słowy, trzeba było oszczędzać paliwa. Wszystkich niepokoiła nie zbadana przestrzeń 344 + 2U pomiędzy Słońcem i „Tantrą”. Nie dawało się jej wyminąć, gdyż na jej obrzeżach od strony Słońca napotykano strefy meteorów, a ponadto, zbaczając z trasy, statek nakładał drogi. Po dwóch miesiącach obliczeń linia lotu była gotowa. „Tantra” zaczęła opisywać krzywą jednakowych napięć. Wspaniały statek zachowywał pełnię sprawności, szybkość lotu utrzymywała się w ustalonych granicach. Teraz już tylko czas — około czterech lat względnych — leżał między statkiem kosmicznym a Ojczyzną. Po odbyciu dyżuru Erg Noor i Niza pogrążyli się w długotrwałym śnie. Razem z nimi zapadli w tymczasowy niebyt dwaj astronomowie, biolog, lekarz i czterech inżynierów. Dyżur objęła kolejna grupa — doświadczony astronawigator Pel Lin, który już odbywał drugą wyprawę, astronom Ingrida Ditra i dotrzymujący im dobrowolnie towarzystwa inżynier elektronik Kay Ber. Ingrida, korzystając z zezwolenia Pela Lina, często udawała się do sąsiadującej ze sterownią biblioteki. Razem ze swoim starym przyjacielem Berem komponowała symfonię monumentalną: „Zagłada planety”, której zasadniczym motywem był tragiczny los Zirdy. Pel Lin, zmęczony ciągłą muzyką przyrządów i obserwacją czarnych wyrw kosmicznych, sadzał przy pulpicie kierowniczym Ingridę, sam zaś zabierał się z zapałem do rozszyfrowywania tajemniczych napisów, pochodzących z pewnej planety systemu Centaura. Wierzył, że uda mu się wykonać to nieprawdopodobnie trudne zadanie. Jeszcze dwa razy nastąpiła zmiana dyżurów, statek zbliżył się do Ziemi prawie na odległość dziesięciu tysięcy miliardów kilometrów, a silniki anamezonowe włączano zaledwie na przeciąg paru godzin. Kończył się dyżur grupy Pela Lina, czwarty od chwili wyruszenia „Tantry” z miejsca niedoszłego spotkania z „Algrabem”. Astronom Ingrida Ditra skończywszy obliczenia zwróciła się do Pela Lina, który melancholijnie śledził nieustanne wahania czerwonych wskazówek na podziałce liczników natężenia pola grawitacyjnego. Zahamowanie reakcji psychicznych, którego nie byli w stanie uniknąć nawet najmocniejsi z załogi, ujawniało się zwykle pod koniec dyżurów. Statek w ciągu miesięcy i lat płynął po wyznaczonej trasie, kierowany automatycznie. Jeżeli się zdarzyło coś, co przekraczało możliwości „rozumowania” kierującego statkiem automatu, statek zazwyczaj ginął, nie pomagała bowiem już wtedy interwencja ludzi. Mózg ludzki, nawet najbardziej wyćwiczony, nie mógł reagować z konieczną szybkością. — Moim zdaniem już dawno zagłębiliśmy się w nie zbadany rejon 344 + 2U. Erg Noor chciał tu dyżurować sam — rzekła Ingrida do astronawigatora. Pel Lin rzucił okiem na licznik dzienny. — Jeszcze dwa dni, tak czy owak nastąpi zmiana. Na razie nie przewidujemy nic godnego uwagi. Chyba doprowadzimy nasz dyżur do końca? Ingrida kiwnęła twierdząco głową. Z pomieszczeń na rufie wyszedł Kay Ber i zajął miejsce w fotelu obok statywu z mechanizmami równowagi. Pel Lin podniósł się, ziewając. — Prześpię się parę godzin — powiedział. Ingrida przeszła do pulpitu kierowniczego. „Tantra” płynęła bez chwiejby w absolutnej pustce. Ani jednego, nawet najbardziej dalekiego meteoru nie ujawniał nadczuły aparat Volla Choda. Kurs statku zbaczał teraz nieco od kierunku na Słońce, mniej więcej o półtora roku lotu. Ekrany obserwacji czołowej czerniały przerażającą pustką; zdawało się, że statek mknie ku samemu sercu ciemności. Tylko z bocznych teleskopów po dawnemu wbijały się w ekrany iglice światła niezliczonych gwiazd. Astronoma ogarnął dziwny niepokój. Ingrida wróciła do swych mechanizmów, obliczeń i teleskopów, sprawdzając na nowo ich dane i nanosząc je na mapy tego nie znanego i nie zbadanego rejonu. Choć panował zupełny spokój, Ingrida nie mogła oderwać wzroku od złowieszczej ciemności rozpościerającej się przed statkiem. Kay Ber zauważył jej zaniepokojenie i przez czas dłuższy wsłuchiwał się w odgłosy mechanizmów, przyglądając im się z uwagą. — Nic nie znajduję — odezwał się wreszcie. — Co ci się zdawało? — Nie wiem sama, niepokoi mnie ta niezwykła ciemność przed nami. Wydaje mi się, że nasz statek płynie wprost w ciemną mgławicę. — Ciemny obłok powinien tu się gdzieś znajdować — stwierdził Kay Ber — ale my tylko muśniemy jego skraj. Tak wynika z obliczeń. Natężenie pola ciążenia wzrasta równomiernie i słabo. Lecąc przez ten rejon powinniśmy się zbliżyć do jakiegoś ośrodka grawitacyjnego. Czyż nie wszystko jedno, jaki on będzie: ciemny czy świecący? — Niby tak — odrzekła Ingrida. — Skądże więc twój niepokój? Idziemy wytyczonym kursem i nawet szybciej, niż planowaliśmy. Jeśli się nic nie zmieni, dojdziemy do Trytona nawet przy braku paliwa. Ingrida poczuła gorący przypływ radości na myśl o Trytonie, satelicie Neptuna, i o stacji statków kosmicznych, zbudowanej na nim, na peryferiach systemu słonecznego. Dotarcie na Trytona było zapowiedzią rychłego powrotu do domu… — Myślałem, że zajmiemy się muzyką, ale Lin poszedł wypocząć. Pewnie pośpi sześć do siedmiu godzin, a przez ten czas pomyślę o instrumentacji finału drugiej części. Wiesz, tam, gdzie nam się nie udaje wprowadzenie integralnego wątku grozy. O, to… — Kay zanucił kilka taktów. — Di-i, di-i, da-ra-ra — ozwały się niespodziewanie ściany pomieszczenia. Ingrida drgnęła i obejrzała się dokoła, ale natychmiast domyśliła się przyczyn tego zjawiska. Natężenie pola ciążenia wzrosło i aparatura zareagowała przez zmianę melodii przyrządu sztucznej grawitacji. — Zabawny zbieg okoliczności! — zaśmiała się w niejakim poczuciu winy. — Nastąpiło wzmożenie natężenia pola grawitacyjnego, co logicznie wynika z charakteru ciemnego obłoku. Możesz być teraz zupełnie spokojna, niech sobie Lin śpi — powiedział Kay Ber, po czym opuścił sterownię. W jasno oświetlonej bibliotece zasiadł do elektronowego, małego instrumentu stanowiącego połączenie skrzypiec z fortepianem i pogrążył się w swojej pracy. Upłynęło prawdopodobnie kilka godzin, kiedy hermetyczne drzwi biblioteki rozwarły się i ukazała się Ingrida. — Kay, mój drogi, obudź Lina. — Czy stało się coś? — Natężenie pola ciążenia wzrasta bardziej, niż to przewidywały obliczenia. — A co jest przed nami? — Po dawnemu: ciemność! Kay Ber zbudził astronawigatora. Ten zerwał się i skoczył do centralnej sterowni, ku aparaturze. — Nic groźnego. Tylko skąd tu takie pole ciążenia? Dla ciemnego obłoku jest zbyt potężne, a przecież nie ma tu żadnej gwiazdy… — Lin po krótkim namyśle nacisnął guzik, aby obudzić Erga Noora i Nizę Krit. — Jeżeli się nic nie stanie, po prostu zastąpią nas — wyjaśnił zaniepokojonej Ingridzie. — A jeżeli się coś stanie? Erg Noor wróci do normalnego stanu dopiero po pięciu godzinach. Co robić? — Czekać — spokojnie odrzekł astronawigator. — Cóż by się mogło stać w ciągu pięciu godzin tu, w takiej odległości od wszystkich systemów gwiezdnych? Ton dźwięków wydawanych przez aparaty stale się obniżał, świadcząc o zmianie warunków lotu. Wolno upływały chwile naprężonego oczekiwania. Dwie godziny trwały tak długo jak cała zmiana. Pel Lin zachowywał na zewnątrz spokój, ale zdenerwowanie Ingridy udzieliło się Kayowi. Często spoglądał na drzwi kierownictwa, w których spodziewał się ujrzeć wchodzącego energicznie Erga Noora, choć wiedział, że budzenie się z długotrwałego snu wymaga czasu. Na odgłos dzwonka wszyscy drgnęli. Ingrida kurczowo chwyciła za ramię Kaya Bera. — „Tantra” w niebezpieczeństwie! Natężenie pola dwa razy wyższe w stosunku do obliczeń! Astronawigator zbladł. Zbliżało się nieszczęście, w obliczu którego trzeba było powziąć natychmiastową decyzję. Los statku spoczywał w jego ręku. Nieuchronnie wzrastające ciążenie wymagało zwolnienia szybkości statku nie tylko z powodu wzrostu jego ciężaru, ale i dlatego, że najwidoczniej na trasie znajdowało się wielkie skupienie stężonej materii. Ależ po zwolnieniu nie będzie można nabrać rozpędu! Pel Lin zacisnął zęby i szarpnął rączkę dźwigni włączającą jonowe planetarne silniki-hamulce. Dźwięczne uderzenia wtargnęły w melodię przyrządów, zagłuszając dzwonienie aparatu obliczającego stosunek sił ciążenia i szybkości. Dzwonek się wyłączył, a wskazówki zasygnalizowały, że szybkość znowu wzrosła, równoważąc się z siłą przyciągania. Ledwie jednak Pel Lin wyłączył hamulec, dzwonek zabrzmiał znowu. Groźna siła grawitacji wymagała zmniejszenia szybkości. Stało się jasne, że statek zbliża się do potężnego ośrodka grawitacyjnego. Astronawigator nie zmieniał kursu, była to bowiem praca wymagająca wielkiego wysiłku i precyzji. Posługując się silnikami planetarnymi hamował statek, jakkolwiek stawał się widoczny błąd polegający na wyznaczeniu trasy poprzez nie znaną masę materii. — Pole ciążenia jest wielkie — zauważyła Ingrida półgłosem. — Należy jeszcze zmniejszyć szybkość, by móc skręcić! — zawołał astronawigator. — Ale jak potem przyspieszymy lot?… — W słowach Pela Lina wyczuwało się zgubny brak zdecydowania. — Przeszliśmy już zewnętrzną strefę zakłóceniową — powiedziała Ingrida — a grawitacja nagle i szybko wzrasta. Rozległy się częstotliwe, metaliczne uderzenia — to podjęły pracę automatycznie włączone motory planetarne. Tak zareagowała kierująca statkiem maszyna elektronowa na rozpoznane przez siebie wielkie skupienie materii. „Tantrę” opanowała chwiejba. Chociaż szybkość gwałtownie się zmniejszała, astronauci zaczynali tracić przytomność. Ingrida padła na kolana. Kay Ber odczuwał bezmyślny, zwierzęcy strach i dziecięcą bezradność. Pel Lin siedział w swoim fotelu i starał się bezskutecznie unieść ciążącą jak ołów głowę. Uderzenia silników stały się częstsze i przeszły w nieprzerwany, ciągły grzmot. Mózg elektronowy statku walczył dalej w zastępstwie swoich półprzytomnych gospodarzy jak umiał: potężnie, ale w sposób ograniczony, gdyż nie mógł przewidzieć skomplikowanych następstw ani znaleźć wyjścia z wyjątkowej sytuacji. Chwiejba „Tantry” osłabła. Strzałki, wskazujące stan zasobu jonowych ładunków, przesunęły się szybko w dół. Odzyskawszy przytomność Pel Lin zrozumiał, że dziwny wzrost siły przyciągania postępuje tak szybko, iż należy przy pomocy środków alarmowych zatrzymać statek i zmienić kurs. Przesunął uchwyt silników anamezonowych. Cztery wysokie cylindry azotku boru, widoczne przez specjalne wcięcie wziernikowe pulpitu, zaświeciły od wewnątrz. Jaskrawozielony płomień zapłonął w nich jak błyskawica, następnie zaczai się sączyć i wirować w czterech spiralach. Tam, w przedniej części statku, silne pole magnetyczne osłoniło ścianki masek silników chroniąc je przed natychmiastowym zniszczeniem. Astronawigator przesunął uchwyt dalej. Poprzez zieloną ściankę sztormową był teraz widoczny promień kierunkowy — szarawy potok cząstek „K” ”. Jeszcze jeden ruch i wzdłuż szarego promienia zapłonęła oślepiająca, fioletowa błyskawica — sygnał, że oto anamezon rozpoczyna swoją gwałtowną emanację. Cały korpus statku zareagował prawie niedosłyszalną, trudną do zniesienia wibracją o niezmiernie wysokiej częstotliwości… Erg Noor po spożyciu koniecznej dawki pożywienia leżał w półśnie, poddając się niezwykle przyjemnym zabiegom elektromasażu systemu nerwowego… Zasłona znieczulenia spowijająca dotąd ciało i mózg z wolna opadała. Budząca melodia brzmiała w tonacji durowej, w rytmie o narastającej szybkości… Wtem do jego świadomości dotarły jakieś złowieszcze dźwięki, gasząc radość przebudzenia z dziewięćdziesięciogodzinnego snu. Erg Noor uprzytomnił sobie, że jest szefem wyprawy i rozpaczliwym wysiłkiem woli otrząsnął się z pomroki. Wreszcie pojął, że statek kosmiczny zwalnia biegu na skutek gwałtownego działania hamulców anamezonowych. A więc musiało się coś przydarzyć! Usiłował wstać. Ale nogi odmówiły posłuszeństwa i Noor runął na podłogę swojej kabiny. Po niejakim czasie udało mu się doczołgać do drzwi i otworzyć je. Senne otumanienie utrudniało pracę myśli. W końcu stanął na czworakach i wtoczył się do centralnej sterowni. Wpatrzeni w ekrany i tarcze wskaźnikowe, astronauci obejrzeli się ze strachem i skoczyli ku szefowi. Nie mając siły wstać, mówił z wysiłkiem: — Czołowe ekrany… przełączcie na podczerwień… wyłączcie silniki… Borazonowe cylindry wygasły jednocześnie z wibracją korpusu statku. Na prawym ekranie czołowym ukazała się ogromna gwiazda, świecąca mglistym, czerwonobrunatnym światłem. Wszyscy zdrętwieli nie odrywając oczu od olbrzymiego dysku, który się wyłonił z ciemności. — Jakiż ze mnie głupiec! — wykrzyknął z goryczą Pal Lin. — Byłem przekonany, że jesteśmy w okolicy ciemnego obłoku! A te przecież… — Gwiazda żelazna! — ze zgrozą wykrzyknęła Ingrida Ditra. Erg Noor trzymając się oparcia fotela wstał z podłogi. Jego zazwyczaj blada twarz przybrała odcień sinawy, ale oczy błyszczały jak zwykle. — Tak, to gwiazda żelazna, postrach astronautów — powiedział wolno. Nikt się jej nie spodziewał w tym rejonie i spojrzenia wszystkich skierowały się na niego ze strachem i jednocześnie nadzieją. — Myślałem, że to obłok — wyrzekł Pel Lin tonem winowajcy. — Ciemny obłok o takiej sile przyciągania zawierałby stałe, względnie wielkie cząstki i „Tantra” nie istniałaby już teraz. Nieprawdopodobieństwiem jest uniknąć zderzenia w takim roju — surowo i cicho powiedział Erg Noor. — Ależ były gwałtowne zmiany natężenia pola, i jakieś zaburzenia. Czyż to nie jaskrawy wskaźnik obłoku? — Albo wskaźnik tego, że gwiazda ma planetę i może niejedną… Astronawigator zagryzł wargi do krwi. Noor kiwnął głową dodając obecnym otuchy i sam nacisnął guzik budzenia. — Dawać szybko raport obserwacji! Obliczymy izograwy! Statek znów się zachwiał. Na ekranie mignęło coś przeraźliwie wielkiego, przemknęło do tyłu i znikło… — A oto i odpowiedź… Wyprzedziliśmy planetę. Szybciej, szybciej do pracy! — Spojrzenie Erga Noora spoczęło na licznikach paliwa. Wpił się palcami w oparcie fotela, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. 2. Epsilon Tukana Cichy, szklisty brzęk zrodził się na stole z jednoczesnym zapaleniem się pomarańczowych i niebieskich światełek. Na przezroczystym przepierzeniu zaiskrzyły się kolorowe refleksy. Kierownik stacji kosmicznych Wielkiego Pierścienia Dar Wiatr śledził w dalszym ciągu światło Drogi Spiralnej. Jej gigantyczny pałąk wyrastał w górę ogromnym garbem, kreśląc wzdłuż morskiego wybrzeża matowożółtą pręgę odbicia. Nie odrywając od niej wzroku Dar Wiatr wyciągnął rękę i przesunął dźwigienkę na R. Rozmyślań swoich jednak nie przerwał. Dziś w życiu tego człowieka nastąpić miała wielka zmiana. Rano z zamieszkanego pasa południowej półkuli przybył jego następca, Mven Mas, wybrany przez Radę Astronautyczną. Ostatnią akcję w obwodzie Pierścienia wykonają razem, a potem… Właśnie to „potem” jeszcze nie było zdecydowane. Dar Wiatr pełnił swoje obowiązki przez sześć lat. Wymagały one niewiarygodnego napięcia. Zmobilizował ludzi o wybitnych zdolnościach, wyróżniających się doskonałą pamięcią i szeroką wiedzą encyklopedyczną. Kiedy uporczywie zaczęło go opanowywać zobojętnienie do pracy i życia, charakterystyczne dla jednego z najcięższych schorzeń ludzkich, Evda Nal, sławny psychiatra, dokładnie go zbadała. Wypróbowany, stary sposób: muzyka molowych akordów w kabinie błękitnych snów poddanej działaniu uspokajających fal — nie odniósł skutku. Pozostawała więc tylko zmiana trybu życia i leczenie pracą fizyczną tam, gdzie jeszcze była stosowana. Jego najmilsza przyjaciółka, historyk Veda Kong, zaproponowała mu u siebie pracę kopacza. Przy archeologicznych pracach wykopaliskowych maszyny nie mogły wykonywać całości robót. Etap końcowy wymagał pracy rąk ludzkich. Wprawdzie ochotników nie brakowało, ale Veda obiecywała mu długą podróż do okręgu prastarych stepów i życie w bezpośrednim kontakcie z przyrodą. Veda Kong!.. Zresztą ona wie wszystko. Veda kocha Erga Noora, członka Rady Astronautycznej, szefa trzydziestej siódmej wyprawy kosmicznej. Erg Noor powinien był dać znać o sobie z planety Zirda. Ale jeśli dotąd brak łączności — a wszystkie obliczenia dotyczące lotów kosmicznych są wyjątkowo ścisłe — nie wypada myśleć o zdobyciu miłości Vedy! Łączy ich jednak wektor przyjaźni, a to rzecz najważniejsza. Mimo wszystko zgadza się u niej pracować! Dar Wiatr przesunął dźwignię i przycisnął guzik. Pokój zalało jaskrawe światło. Kryształowa szyba okienna stanowiła ścianę pomieszczenia wysuniętego w przestrzeń ponad ziemią i morzem. Dar Wiatr pochylił tę ścianę, ku sobie tak, że otworzył się widok na gwiaździste niebo. Metalowa rama odcięła setki świateł, dróg, budowli i latarń morskich w dole, na wybrzeżu. Uwagę Dara Wiatra zaprzątała tarcza chronometru galaktycznego o trzech koncentrycznych pierścieniach podziałki. Nadawanie i odbieranie komunikatów na obwodzie Wielkiego Pierścienia odbywało się według czasu galaktycznego. Jeden obrót Galaktyki dokoła osi stanowił dobę galaktyczną. Kolejna i ostatnia dla niego akcja nadawczo-odbiorcza miała nastąpić o godzinie dziewiątej rano, zgodnie z czasem Obserwatorium Tybetańskiego, więc tu, w śródziemnomorskim obserwatorium Rady, o drugiej godzinie w nocy. Pozostało zatem niewiele więcej ponad dwie godziny czasu. Aparat na stole znowu zamigotał i zabrzęczał. Za przepierzeniem ukazał się człowiek w jasnej szacie, mieniącej się jedwabistym blaskiem. Był to pomocnik Dara Wiatra. — Przygotowaliśmy się do nadania i odbioru — rzucił krótko, bez jakichkolwiek zewnętrznych oznak szacunku, chociaż w spojrzeniu malowało się uwielbienie dla zwierzchnika. Dar Wiatr milczał. Milczał także pomocnik, przybrawszy swobodną postawę, godności i dumy. — W sali sześciennej? — zapytał wreszcie Dar Wiatr i otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, zapytał, gdzie jest Mven Mas. — Przy aparacie świeżości porannej. Jak mi się zdaje, jest zdenerwowany… — Na jego miejscu byłbym także zdenerwowany — powiedział w zamyśleniu Dar Wiatr. — Tak właśnie było sześć lat temu… Pomocnik aż się zaczerwienił z wysiłku, by przybrać maskę obojętności. Współczuł swemu szefowi z głębi gorącego, młodego serca. Zdawał sobie, być może, sprawę, że kiedyś sam przeżyje radości i troski tej odpowiedzialnej pracy. Kierownik stacji kosmicznych niczym nie zdradzał swoich uczuć — w jego wieku uchodziłoby to za nieprzyzwoite. — Gdy się tylko zjawi Mven Mas, proszę go do mnie natychmiast wprowadzić. Pomocnik wyszedł. Dar Wiatr zbliżył się do miejsca, gdzie przejrzyste przepierzenie było zaczernione od podłogi do sufitu, i szerokim gestem otworzył obydwa skrzydła drzwi, wprawione w płytę z różnokolorowego drzewa. Zajaśniało światło, płynące z głębi ekranu podobnego do zwierciadła. Kierownik stacji kosmicznych włączył za pomocą osobnej dźwigienki „wektor przyjaźni” — bezpośredni kontakt między ludźmi związanymi głęboką przyjaźnią. Wektor przyjaźni łączył z sobą stale kilka miejsc najczęstszego pobytu człowieka — mieszkanie, miejsce pracy i ulubiony „kącik wypoczynku”. Ekran zajaśniał. W jego głębi ukazały się rzędy szafek z filmami elektronowymi, które zastąpiły archaiczne fotokopie książek. Kiedy ludzkość zaczęła się posługiwać jednolitym alfabetem zwanym liniowym — z powodu braku w nim znaków złożonych — filmowanie starych książek uległo dalszemu uproszczeniu i dokonywało się za pomocą mechanizmów automatycznych. Niebieskie, zielone i czerwone paski stanowiły znaki centralnych filmotek; przechowywano w nich wyniki badań naukowych, publikowanych zaledwie w dziesiątkach egzemplarzy. Wystarczyło zestawienie szeregu umownych znaków i filmoteka nadawała automatycznie całość tekstu książki-filmu. Ta zmechanizowana biblioteka stanowiła własność prywatną Vedy. Lekki trzask — obraz zniknął i na ekranie ukazał się inny pokój, także pusty. Wraz z drugim trzaskiem nastąpiło przeniesienie obrazu do sali ze słabo oświetlonymi stolikami pulpitowymi. Siedząca przy najbliższym stoliku kobieta uniosła głowę i Dar Wiatr rozpoznał miłą, pociągłą twarz o dużych błękitnych oczach, wydatnych, śmiało zarysowanych wargach i z lekka zadartym nosku. Życzliwy uśmiech czynił tę twarz jeszcze bardziej pociągającą. — Vedo, pozostały dwie godziny. Trzeba się przebrać, a chciałbym, żeby pani przyszła do obserwatorium wcześniej. Kobieta na ekranie uniosła ręce ku gęstym, jasnopopielatym włosom. — Słucham cię, mój Darze — roześmiała się z cicha. — Idę do domu. Wesołość tonu nie zmyliła słuchu Dara Wiatra. — Dzielna Vedo, niech się pani uspokoi. Każdy, kto występuje przed Wielkim Pierścieniem, kiedyś występował po raz pierwszy… — Proszę nie tracić czasu po to, żeby mnie pocieszać — podniosła z uporem głowę. — Niebawem przyjdę. Ekran zgasł. Dar Wiatr przymknął drzwi i skierował się w głąb, by powitać swego następcę. Mven Mas wszedł szerokim krokiem. Rysy twarzy i ciemnobrązowa barwa gładkiej i lśniącej skóry świadczyły o murzyńskim pochodzeniu. Z potężnych ramion spływał ciężkimi fałdami biały płaszcz. Mven Mas uścisnął obie dłonie Dara Wiatra w swoich mocnych, szczupłych rękach. Obaj byli wysokiego wzrostu. Wiatr, który pochodził z rosyjskiego ludu, wydawał się masywniejszy od smukłego Afrykańczyka. — Wydaje mi się, że dziś zajdzie coś ważnego — zaczął Mven Mas z tą ufną prostotą, jaka cechowała ludzi ery Wielkiego Pierścienia. Dar Wiatr wzruszył ramionami. — Coś ważnego nastąpi dla wszystkich trojga. Ja przekażę moją pracę, pan ją podejmie, a Veda Kong po raz pierwszy przemówi do wszechświata. — Jest bardzo piękna? — odezwał się Mven Mas na pół pytająco, na pół twierdząco. — Zobaczy pan. Zresztą, w komunikatach dzisiejszych nie ma nic szczególnego. Veda wygłosi odczyt dla planety KRZ 664456 + ESz 3252. Mven Mas dokonał w pamięci zadziwiająco szybkiego obliczenia: — Gwiazdozbiór Jednorożca, Gwiazda Ross 614, system planetarny znany od niepamiętnych czasów, ale jak dotąd ich mieszkańcy nie wykazali się niczym. Lubię starodawne słowa i nazwy — dodał Mven, a w jego głosie zabrzmiała ledwo dosłyszalna nuta przeprosin. Dar Wiatr pomyślał, że Rada umie dobierać właściwych ludzi. Głośno zaś rzekł: — Będzie więc panu dobrze z Juniusem Antem, który kieruje elektronowymi mechanizmami pamięciowymi. Sam siebie mianował kierownikiem wydziału lamp pamięci. Określenie to, oczywiście, pochodzi nie od lampki, ubogiego kaganka starożytności, lecz od pierwszych elektronowych przyrządów w szklanych, niezdarnych kloszach z wypompowanym powietrzem, które przypominały ówczesne żarówki elektryczne. Mven Mas roześmiał się tak poczciwie i szczerze, że Dar Wiatr poczuł sympatię do tego człowieka. — Lampy pamięci! Nasze sieci pamięciowe, korytarze ciągnące się całymi kilometrami, złożone z miliardów elementów-komórek! — Ale, ale ja tu puszczam wodze swoim uczuciom, a nie dowiedziałem się bardzo ważnej rzeczy. Kiedy przemówiła Ross 614? — Pięćdziesiąt dwa lata temu. Zdołali już opanować język Wielkiego Pierścienia. Odległość do nich wynosi zaledwie cztery parseki. Odczyt Vedy odbiorą więc za trzynaście lat. — A potem? — Po odczycie odbiór. Od naszych przyjaciół otrzymamy zapewne jakieś wiadomości z Pierścienia. — Przez sześćdziesiątą pierwszą Łabędzia? — Oczywiście. Albo przez sto siódmą Wężownika, żeby się posłużyć waszą dawną terminologią. Wszedł mężczyzna w srebrzystej szacie, jaką nosili członkowie Rady Astronautycznej, i pomocnik Dara Wiatra. Niewysoki, ruchliwy, o garbatym nosie, miał ciemne jak wiśnie oczy, których spojrzenie budziło sympatię. Przybyły pogłaskał się dłonią po okrągłej czaszce. — Jestem Junius Ant — wymienił swoje nazwisko donośnym głosem, zwracając się do Mvena Masa. Mven przywitał go z szacunkiem. Kierownicy mechanizmów pamięciowych przewyższali wszystkich swoją wiedzą. Oni to decydowali, co z otrzymanych komunikatów należało uwieczniać w pamięci, a co skierowywać na drogę powszechnej informacji lub do pałaców twórczości. — Jeszcze jeden z brevanów — powiedział Junius Ant ściskając dłoń swego kierownika. — Co takiego? — nie zrozumiał Mven Mas. — Mój wymysł. To słowo pochodzi z łaciny. Tak przezwałem wszystkich żyjących krócej pracowników stacji kosmicznych, lotników floty międzygwiezdnej, techników tych zakładów, które produkują silniki dla statków kosmicznych. Do tej grupy oczywiście należymy także my obaj. Wszyscy żyjemy nie więcej niż połowę normalnego wieku. Cóż robić, za to przynajmniej żyje się ciekawie! Gdzie Veda? — Wkrótce tutaj będzie — odpowiedział Dar Wiatr. Jego słowa zagłuszyły zatrważające akordy, które zabrzmiały tuż po dźwięcznym uderzeniu galaktycznego chronometru. — Sygnał ostrzegawczy dla całej Ziemi. Dla wszystkich stacji energetycznych, wszystkich fabryk, transportu i radiostacji. Po upływie pół godziny należy przerwać przypływ energii elektrycznej i zgromadzić w kondensatorach o dużej pojemności, by można było przebić atmosferę za pośrednictwem kanału promieniowania kierunkowego. Nasz proces nadawczy pochłania czterdzieści trzy procent energii ziemskiej. Odbiór, jedynie dla utrzymania kanału, osiem procent — wyjaśnił Dar Wiatr. — Właśnie tak to sobie wyobrażałem — kiwnął głową Mven Mas. Nagle w jego oczach o skupionym wyrazie zapłonął zachwyt. Dar Wiatr rozejrzał się. Dotąd nie zauważona przez nich, obok świecącej się, przezroczystej kolumny, stała Veda Kong. Na występ przywdziała jeden ze swoich najpiękniejszych strojów, najbardziej podnoszący kobiecą urodę, noszony tysiące lat temu w dobie kultury kreteńskiej. Wielki węzeł popielatych włosów spiętrzonych wysoko nad karkiem zdawał się nie obciążać silnej i smukłej szyi. Ramiona miała obnażone, a piersi opięte stanikiem z błękitnej tkaniny. Szeroka i krótka niebieska spódnica haftowana w srebrne kwiaty nie osłaniała opalonych nóg w pantofelkach wiśniowej barwy. Na tle delikatnej karnacji płonęły faanty z planety Wenus — duże, podobne do rubinów kamienie wprawione z zamierzonym prymitywizmem w złoty łańcuch. Mven Mas, który po raz pierwszy widział Vedę, przyglądał się jej z nie ukrywanym zachwytem. Veda spojrzała z niepokojem na Dara Wiatra. — Dobrze — odrzekł na jej nieme pytanie. — Występowałam już wielokrotnie, ale nigdy w ten sposób — rzekła Veda Kong. — Rada postępuje zgodnie ze zwyczajem. Komunikaty dla różnych planet zawsze wygłaszały piękne kobiety. Świadczy to o poczuciu piękna mieszkańców naszego świata i w ogóle ma swoją wymowę — kontynuował Dar Wiatr. — Rada nie mogła uczynić lepszego wyboru! — zawołał Mven Mas. Veda spojrzała na Afrykańczyka przenikliwie. — Pan jest samotny? — zapytała cicho, a otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, roześmiała się. — Pan, zdaje się, ma mi coś do powiedzenia — zwróciła się do Dara Wiatra. Przyjaciele wyszli na szeroki, mający kształt pierścienia taras i Veda z rozkoszą poddała twarz powiewowi świeżego morskiego wiatru. Kierownik stacji kosmicznej opowiedział o swoim zamiarze udania się na teren wykopalisk i o wahaniach w wyborze pomiędzy trzydziestą ósmą wyprawą kosmiczną, antarktycznymi kopalniami podwodnymi i archeologią. — O nie, byle tylko nie astronautyka! — wykrzyknęła Veda i Dar Wiatr zrozumiał, że popełnił nietakt. Zaaferowany osobistymi przeżyciami boleśnie dotknął nie zagojonego miejsca w duszy Vedy. Wybrnięcie z przykrej sytuacji ułatwiły mu zatrważające akordy, jakie się rozległy w pobliżu tarasu. — Już czas, za pół godziny musimy się połączyć z Pierścieniem! — Dar Wiatr ostrożnie ujął rękę Vedy. Zjechali ruchomymi schodami do głębokiego podziemia, do wyciosanej w skale komnaty. Matowe płaszczyzny jej czarnych ścian wyglądały jak aksamitne. Przecinały je wyraźne linie kryształowych pasemek. Złociste, zielone, błękitne i pomarańczowe płomyki słabo oświetlały skale, znaki i cyfry. Szmaragdowe ostrza wskazówek drżały na czarnych półkolach, jak gdyby wszystkie te szerokie ściany przeżywały trwożne, napięte oczekiwanie. Pośrodku stało kilka foteli i duży, hebanowy stół, częściowo wsunięty w ogromny, mieniący się diamentowymi refleksami, półkolisty ekran ujęty w masywną, złotą ramę. Dar Wiatr znakiem ręki przywołał do siebie Mvena Masa, wskazawszy pozostałym czarne, wysokie fotele. Mven Mas zbliżył się ostrożnie, na palcach, jak niegdyś jego przodkowie skradali się w sawannach do wielkich, drapieżnych zwierząt. Afrykańczyk wstrzymał oddech. Oto za chwilę w niedostępnej piwnicy kamiennej otworzy się okno na niezmierzone przestworza kosmosu i ludzie połączą się myślami ze swymi braćmi zamieszkującymi inne światy. Przedstawicielami ludzkości ziemskiej wobec wszechświata są teraz oni — ich pięcioro. Ale od dnia jutrzejszego on, Mven Mas, będzie kierował tą łącznością. Jemu zostaną powierzone wszystkie dźwignie o najwyższej mocy. Lekki dreszcz przebiegł przez plecy Afrykańczyka. Teraz dopiero zdał sobie dokładnie sprawę z tego, jak wielkie brzemię odpowiedzialności spadło mu na barki, z chwilą gdy wyraził zgodę na propozycję Rady. I kiedy spojrzał na Dara Wiatra, który bez pośpiechu manipulował uchwytami, w jego oczach błysnęło coś podobnego do tego zachwytu, z jakim patrzył na swego szefa jego młody pomocnik. Rozległ się ciężki głos dzwonu, jak gdyby zadźwięczała masywna miedź. Dar Wiatr odwrócił się szybko i przesunął długą dźwignię. Dźwięk dzwonu umilkł. Veda Kong dostrzegła, że wąska płyta na prawej ścianie zajaśniała na całą wysokość komnaty. Ściany jakby się zapadły i znikły w bezkresnej dali. Ukazał się widmowy kontur piramidalnego szczytu górskiego uwieńczonego kolosalnym kręgiem z kamieni. Pod tą gigantyczną czapą kamienną tu i ówdzie widniały plamy najczystszego śniegu górskiego. Mven Mas rozpoznał drugi z najwyższych szczytów afrykańskich — Kenię. Znów ciężkie, miedziane uderzenie wstrząsnęło podziemną salą, zmuszając wszystkich obecnych do wzmożenia czujności i napięcia uwagi. Dar Wiatr ujął rękę Mvena Masa i położył ją na okrągłym uchwycie, w którym jakby płonęło oko granatu. Mven Mas posłusznie przesunął uchwyt aż do oporu. Teraz cała moc Ziemi, cała energia, otrzymywana z tysiąca siedmiuset sześćdziesięciu najpotężniejszych elektrowni, przerzucona została na równik, ku górze o pięciokilometrowej wysokości. Nad jej szczytem zamigotały wielobarwne błyski, zbiły się w kulę i strzeliły nagle wzwyż niby włócznia w prostopadłym locie, przeszywająca głębiny nieba. Z tej burzy światła wyrosła cienka kolumna podobna do trąby powietrznej. Po kolumnie wspinała się wzwyż, spiralnie oplatając jej powierzchnię, błękitna mgiełka. Promienie przebijały atmosferę ziemską tworząc kanał umożliwiający transmisję do stacji kosmicznych. Kanał ten zastępował kabel. Tam, na wysokości trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów ponad Ziemią, wisiał satelita dobowy, wielka stacja obiegająca naszą planetę w ciągu doby w płaszczyźnie równika. Teraz stacja ta jak gdyby zatrzymała się nad górą Kenia, która była punktem wybranym dla stałej łączności ze stacjami kosmicznymi. Drugi wielki satelita obiegał glob na wysokości pięćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów wzdłuż południka, komunikując się z Tybetańskim Obserwatorium Nadawczo-Odbiorczym. Tam warunki tworzenia kanału przekazującego były lepsze, ale brak było ciągłej łączności. Te dwa satelity miały połączenie jeszcze z innymi stacjami automatycznymi, rozmieszczonymi dokoła globu ziemskiego. Wąska płyta z prawej strony zgasła — kanał włączył się w stację odbiorcza satelity. Teraz zajaśniał perłowy, oprawny w złoto ekran. W jego środku ukazała się dziwacznie powiększona postać, która stopniowo stawała się wyraźniejsza i wreszcie uśmiechnęła się ogromnymi ustami. Gur Gan, jeden z obserwatorów dobowego satelity wyglądał na ekranie niby bajeczny gigant. Wesoło skinąwszy głową i wyciągnąwszy ogromną, trzymetrową rękę włączył stacje kosmiczne otaczające naszą planetę. Siła wysłana z Ziemi zespoliła je w jedną całość. Na wszystkie strony skierowały się czujne oczy odbiorników. Z mglistą, czerwoną gwiazdą w konstelacji Jednorożca, skąd niedawno zabrzmiał sygnał, lepiej można się było porozumieć z satelity 57, toteż Gur Gan natychmiast się z nim połączył. Kontakt Ziemi z jakąś inną gwiazdą mógł trwać tylko trzy kwadranse. Nie wolno więc było tracić ani jednej minuty. Na znak Dara Wiatra Veda Kong stanęła na mieniący się sinawym blaskiem krąg metalowy przed ekranem. Niewidzialne promienie padały na nią z góry kaskadą, pogłębiając odcień jej opalenizny. Bezdźwięcznie podjęły pracę mechanizmy elektronowe, tłumaczące słowa Vedy na język Wielkiego Pierścienia. Po trzynastu latach odbiorniki planety ciemnoczerwonej gwiazdy zanotują nadawane drgania za pomocą znanych powszechnie symbolów i jeśli tam istnieje mowa, elektronowe mechanizmy tłumaczące przekształcą symbole, w dźwięki żywego, obcego języka. „Szkoda tylko — myślał Dar Wiatr — że tamci, dalecy, nie dosłyszą dźwięcznego głosu kobiety Ziemi, nie pojmą jego wyrazistości. Kto wie, jak mają zbudowane uszy? Zapewne istnieją rozmaite typy słuchu. Tylko wzrok, który wyzyskuje część elektromagnetycznych drgań, jakie przenikają atmosferę, jest prawie taki sam w całym wszechświecie. Toteż tamci zobaczą czarującą, płonącą z podniecenia Vedę”. Dar Wiatr nie odrywając oczu od na pół zakrytego lokiem, malutkiego ucha Vedy, przysłuchiwał się jej wykładowi. Veda Kong mówiła zwięźle i jasno o głównych etapach rozwoju ludzkości. O jej rozbiciu na wielkie i małe narody, o ekonomicznych i ideologicznych różnicach, istniejących między nimi, i o ich wzajemnej wrogości. Czasy te nosiły miano Ery Rozbicia Świata. Nie rozwodziła się jednak na ten temat długo. Ludzi Ery Wielkiego Pierścienia nie interesowały opisy niszczących wojen, straszliwych cierpień czy wyliczanie rzekomo wielkich władców, co stanowiło treść książek historycznych, jakie się zachowały z Czasów Antycznych i Czasów Ciemnoty, czyli Wieku Kapitalizmu. Znacznie ważniejsza była historia rozwoju sił produkcyjnych, historia sztuki, nauki, walki o prawdziwego człowieka i o przyszłość ludzkości, tworzenia się nowych wyobrażeń o świecie i stosunkach społecznych, o obowiązkach i prawach człowieka, o szczęściu i o tym wszystkim, z czego wyrosło i zakwitło potężne drzewo komunistycznej społeczności na całej planecie. W ostatnim stuleciu Ery Rozbicia Świata, tak zwanym Okresie Rozłamu, ludzie zrozumieli wreszcie, że wszystkie ich klęski pochodzą z żywiołowości z jaką się kształtował jeszcze od czasów przedhistorycznych układ stosunków społecznych; zrozumieli, że potęga i przyszłość ludzkości polega na pracy, na zjednoczonym wysiłku wolnych, wyzwolonych od ucisku ludzi, na wiedzy i przebudowie życia w oparciu o naukowe zdobycze. Poznano wreszcie zasadnicze prawa rozwoju społecznego, nacechowany dialektycznymi przeciwieństwami bieg dziejów, zrozumiano, że konieczne jest zaprowadzenie surowej dyscypliny społecznej, tym bardziej że wzrastało zaludnienie planety. Walka starego z nowym nabrała szczególnej ostrości w Okresie Rozłamu, co doprowadziło do podziału świata na dwa obozy: starych, kapitalistycznych państw i nowych, socjalistycznych, których ustroje ekonomiczne były różne. W tym czasie odkryto pierwsze źródła energii atomowej. Upór obrońców starego świata omal nie doprowadził do katastrofy. Jednakże nowy ustrój społeczny musiał zwyciężyć, mimo że zwycięstwo to uległo zwłoce na skutek opóźnienia się w rozwoju świadomości społecznej. Przebudowa świata na zasadach komunistycznych jest nie do pomyślenia bez radykalnej zmiany ekonomiki, to znaczy bez zlikwidowania nędzy, głodu oraz ciężkiej, wyczerpującej pracy. Z kolei przemiany ekonomiczne wymagały niezwykle skomplikowanego aparatu kierownictwa produkcji i dystrybucji. Komunistyczna organizacja społeczeństwa nie od razu objęła wszystkie kraje i narody. Wytępienie nienawiści, a szczególnie zakłamania jako skutku wrogiej propagandy, narastającej podczas walk ideologicznych w Okresie Rozłamu, wymagało ogromnych wysiłków. Niemało błędów popełniono wprowadzając nowe stosunki międzyludzkie. Gdzieniegdzie dochodziło do powstań wznieconych przez zwolenników starego ładu, którzy możliwość pokonania trudności, jakie się piętrzyły przed ludzkością, widzieli we wskrzeszeniu dawnego ustroju. Nowy ustrój rozprzestrzeniał się na całej Ziemi konsekwentnie i nieuchronnie; wszystkie ludy i rasy przekształciły się w zgodną, mądrą rodzinę. Rozpoczęła się Era Zjednoczenia Świata, na którą złożyły się epoki: Związku Krajów, Różnych Języków, Walki o Energię i Wspólnego Języka. Rozwój nowych form życia stawał się coraz szybszy, tak że każda następna epoka przeżywała się szybciej niż poprzednia. Władza człowieka nad przyrodą wzrastała w zadziwiającym tempie. W czasach starożytnych fantazjowano na temat wspaniałej przyszłości. Ludzie marzyli o wyzwoleniu człowieka od pracy. Pisarze głosili, że praca od dwu do trzech godzin dziennie na rzecz wspólnego dobra zapewni ludzkości dobrobyt i obiecywali, że czas pozostały będzie wolny od wszelkich zajęć. Poglądy te zrodziły się ze wstrętu, jaki budziła wówczas ciężka, przymusowa praca. Rychło jednak ludzkość zrozumiała, że praca twórcza, zgodna z przyrodzonymi zdolnościami człowieka, podobnie jak nieustanna walka z przyrodą i rozwiązywanie coraz nowych problemów nauki, jest dźwignią jej szczęścia. Rozwój cybernetyki, techniki automatycznego sterowania, szeroko zakrojona oświata, wszechstronne wykształcenie społeczeństwa, jego wysoka kultura fizyczna — wszystko to pozwalało na zmianę zawodów, szybkie opanowanie nowych dziedzin i na zorganizowanie wielokierunkowej działalności naukowej. Zadaniem sztuki było wychowanie społeczeństwa i organizacja życia. Nadeszła najwspanialsza w dotychczasowym rozwoju ludzkości Era Pracy powszechnej, obejmująca wieki: Uproszczenia Rzeczy, Przebudowy, Pierwszej Obfitości i Kosmosu. Wynalazek skupiania energii elektrycznej, dzięki któremu powstawały akumulatory o ogromnej pojemności i niewielkie silniki o olbrzymiej mocy, był doniosłą techniczną rewolucją czasów nowszych. Jeszcze wcześniej nauczono się przy użyciu półprzewodników wiązać skomplikowane sieci słabych prądów i wytwarzać automatycznie kierowane mechanizmy. Technika stała się sztuką, którą cechowała iście jubilerska precyzja, a jednocześnie była potęgą w skali kosmicznej. Jednakże konieczność dania każdemu wszystkiego spowodowała bardzo istotne uproszczenia w życiu ludzkim. Człowiek przestał być niewolnikiem rzeczy, a opracowanie podstawowych wzorców i modeli pozwoliło na wytwarzanie wszelkich mechanizmów ze stosunkowo nielicznych elementów. Przypominało to zasadę struktury organicznej, według której istoty żywe o wyższej organizacji zbudowane są z prostych komórek: komórka powstaje z białka, białko z polipeptydów itd. Ukrócenie marnotrawstwa środków spożywczych charakterystycznego dla wieków poprzednich zapewniło pożywienie miliardom ludzi. Wszystkie siły społeczeństwa, zużywane w starożytności na zbrojenia, na utrzymywanie ogromnych sił zbrojnych i na propagandę polityczną, skierowano obecnie ku pracy nad pokojową organizacją życia i na polu nauki. Na znak Vedy Kong Dar Wiatr przycisnął guzik. Obok pięknej prelegentki ukazał się duży globus. Brązowe linie zakreślone na globusie poniżej trzydziestego równoleżnika południowej i północnej szerokości oznaczają nieprzerwane łańcuchy osiedli miejskich, skoncentrowanych na wybrzeżach ciepłych mórz, w strefach łagodnego klimatu. Ludzkość nie zużywała już tak ogromnej ilości energii cieplnej na opalanie mieszkań w czasie zimowej niepogody i produkowanie ciężkiej odzieży. Najbardziej zagęszczone były osiedla wokół basenu Morza Śródziemnego, kolebki kultury ludzkiej. Pas podzwrotnikowy został dwukrotnie poszerzony wskutek roztopienia biegunowych czap lodowych. Na północy rozciąga się olbrzymia strefa łąk i stepów, gdzie się wypasają niezliczone stada zwierząt domowych. W południowej części półkuli północnej i w północnej części półkuli południowej istniały kiedyś pasy spalonych słońcem suchych pustyń. Dziś zostały przekształcone w ogrody. Dawniej były tu pola stacji termoelektrycznych, skupiających energię słoneczną. W strefie tropikalnej zorganizowano masową produkcję roślinnych i środków odżywczych, co było tysiąc razy bardziej opłacalne niż w strefach zimniejszych. Już dawno po otrzymaniu z pomocą światła słonecznego sztucznych węglowodanów, cukrów i kwasu węglowego zaprzestano uprawy roślin cukrowych. Tania, produkcja przemysłowa pełnowartościowego białka odżywczego na razie przekracza nasze możliwości. Dlatego też uprawia się bogate w białko rośliny i grzyby na lądzie i olbrzymie pola wodorostów w oceanach. O uproszczonym sposobie otrzymywania tłuszczów odżywczych dowiedzieliśmy się za pośrednictwem ośrodka Informacji Wielkiego Pierścienia; wszelkie witaminy i hormony wyrabiamy więc z węgla kamiennego. Gospodarka wiejska nowego świata nie ma obowiązku wytwarzania wszystkich artykułów żywnościowych, jak to było w dawnych czasach. Jeśli chodzi o cukier, tłuszcze i witaminy, nasze możliwości wytwórcze są nieograniczone. Do produkcji białka służą ogromne przestrzenie lądów i mórz. Ludzkość od dawna została wyzwolona ze strachu głodu, który ją gnębił przez dziesiątki tysięcy lat. Jedna z największych uciech ludzkich, zamiłowanie do podróży, pragnienie zmiany miejsca, to dziedzictwo po naszych przodkach — myśliwych wędrujących z miejsca na miejsce w poszukiwaniu nędznego pożywienia. Obecnie całą planetę spowija Droga Spiralna, której ogromne mosty łączą poprzez cieśniny wszystkie kontynenty. Veda przeciągnęła palcem wzdłuż srebrzystej nici i odwróciła globus. Drogą Spiralną nieustannie przebiegają pociągi elektryczne. Setki tysięcy ludzi mogą z wielką szybkością przenosić się ze strefy zamieszkania do stref stepów, gór i pól, gdzie nie ma miast, tylko czasowe obozy mistrzów chowu bydła, zasiewów, przemysłu leśnego czy górniczego. Całkowita automatyzacja wszystkich fabryk i elektrowni, a także stacji energetycznych sprawiła, że budowanie w ich pobliżu miast lub większych osiedli było zbyteczne. Znajdują się tam domy jedynie dla nielicznych dyżurnych, obserwatorów, mechaników i monterów. Planowa organizacja życia zlikwidowała zabójczy wyścig szybkości. Pociągi Drogi Spiralnej biegną z szybkością dwustu kilometrów na godzinę. Szybkobieżnymi statkami, rozwijającymi prędkość tysięcy kilometrów na godzinę można się posługiwać jedynie w nieszczęśliwych wypadkach. W Okresie Rozłamu dokonano odkrycia energii wewnątrzatomowej. Uczeni już wówczas potrafili wyzwalać znikomą część tej energii i przekształcali ją w wybuch cieplny, którego zabójcze właściwości wykorzystywano niezwłocznie jako broń. Zgromadzono zapasy straszliwych bomb, które następnie, gdy na świecie zapanował komunizm, starano się wyzyskać dla celów pokojowych jako źródło energii. Zrozumiano jednak, że promieniowanie jest niebezpieczne dla życia ludzkiego, i produkcja energii atomowej została ściśle ograniczona. Prawie w tym samym czasie astronomowie drogą badań fizycznych dalekich gwiazd wykryli dwa nowe sposoby otrzymywania energii wewnątrzatomowej — Q i F, bardziej skuteczne i wolne od niebezpiecznych produktów rozpadu. Obydwa te sposoby stosujemy do dziś, jakkolwiek dla silników astronautycznych ma zastosowanie jeszcze jedna forma energii atomowej — anamezon, odkryty podczas dokładnej obserwacji wielkich gwiazd Galaktyki poprzez Wielki Pierścień. Wszystkie nagromadzone od dawna zapasy dawnych materiałów termojądrowych — promieniotwórczych izotopów uranu, toru, itp. — zdecydowano zniszczyć, gdy wykryto sposób usunięcia produktów ich rozpadu poza atmosferą ziemską. W wieku Przebudowy umieszczono nad biegunami sztuczne słońce, dzięki czemu lody uległy masowemu roztopieniu i zmienił się klimat całej planety. Woda oceanów podniosła się o siedem metrów, polarne fronty chłodu gwałtownie się zmniejszyły, co pociągnęło za sobą osłabienie pasatów, wysuszających strefy pustynne w okolicach podzwrotnikowych. Wiatry huraganowe i wszelkie inne gwałtowne zaburzenia pogody ustały. Ciepły step sięgał sześćdziesiątego równoleżnika, a pola i lasy przekroczyły siedemdziesiąty. Kontynent antarktyczny, w trzech czwartych wyzwolony z lodu, okazał się skarbnicą rud całej ludzkości. Nowo odkryte bogactwa kopalne miały tym większe znaczenie, że na starych kontynentach zostały w znacznej mierze wyeksploatowane dla prowadzenia wojen w minionej epoce. Zanim jeszcze nastąpiła zasadnicza zmiana klimatu, dokonano budowy ogromnych kanałów i przebito pasma górskie, aby zrównoważyć krążenie mas powietrznych i wodnych planety. Wieczne pompy dielektryczne dopomogły w nawodnieniu nawet wysokogórskich obszarów pustynnej Azji. Możliwości produkcyjne środków spożywczych wzrosły wielokrotnie, a nowe tereny stały się zdatne do zamieszkania. Ciepłe morze śródlądowe zaczęto wyzyskiwać dla uprawy bogatych w białko wodorostów. Dawne wątłe statki żeglugi planetarnej mimo wszystko umożliwiły dotarcie do najbliższych planet naszego systemu słonecznego. Ziemię opasał wieniec sztucznych satelitów, które ułatwiły człowiekowi poznanie kosmosu. Właśnie wtedy, czterysta osiem lat temu, zaszedł wypadek tak ważny, że uznano go za początek nowej ery Wielkiego Pierścienia. Od dawna myśl ludzka usiłowała wynaleźć sposób przekazania na dalekie odległości obrazów, dźwięków i energii bez pośrednictwa jakichkolwiek przewodników. Setki tysięcy uczonych pracowało nad tym zagadnieniem w Akademii Promieniowań Kierunkowych. Stało się to możliwe, gdy odkryto sposób obejścia prawa: „Strumień energii jest proporcjonalny do sinusa kąta rozproszenia promieni”. Wówczas równoległe wiązki promieni zapewniły stałą łączność ze sztucznymi satelitami, a więc i z całym kosmosem. Chroniący życie ekran najonizowanej atmosfery stanowił wieczną przeszkodę w nadawaniu i odbiorze. Bardzo dawno, jeszcze w ciągu trwania Ery Rozbicia Świata, uczeni nasi stwierdzili, że z przestrzeni kosmicznych dochodzą na Ziemię potężne strumienie fał radiowych. Wraz z ogólnym promieniowaniem gromad gwiezdnych i galaktyk docierały do nas z kosmosu w Obwodzie Wielkiego Pierścienia sygnały nadawcze i komunikaty spaczone, na pół wygasłe w atmosferze. Nie rozumieliśmy ich jeszcze wtedy, choć już umieliśmy odbierać owe tajemnicze sygnały, uważając je za promieniowanie martwej materii. Uczony Kam Amat, Hindus z pochodzenia, wpadł na pomysł przeprowadzenia na sztucznych satelitach doświadczeń z odbiornikami obrazów. W ciągu kilkudziesięciu lat zestawiał cierpliwie coraz nowe kombinacje zakresów. Kam Amat wyłowił w eterze komunikat nadany z systemu planetarnego gwiazdy podwójnej, noszącej nazwę Łabędzia 61. Na ekranie ukazał się niepodobny do nas, ale ponad wszelką wątpliwość osobnik ludzki i wskazał napis, ułożony z symboli Wielkiego Pierścienia. Napis ten odczytano dopiero po dziewięćdziesięciu latach. Zdobi on obecnie pomnik Karna Amata i brzmi następująco: „Pozdrawiamy was, bracia, którzy wchodzicie do naszej rodziny! Oddzieleni przestrzenią i czasem, jednoczymy się w kręgu wielkiej siły”. Język symboli, wykresów i map Wielkiego Pierścienia okazał się łatwy do rozszyfrowania dla ludzi na tym szczeblu rozwoju, który już został osiągnięty. Po dwustu latach mogliśmy już rozmawiać z sobą za pomocą mechanizmów tłumaczących. Nawiązaliśmy łączność z systemami planetarnymi bliższych gwiazd, odbieramy i nadajemy obrazy życia różnych światów. Niedawno odebraliśmy wieści od czternastu planet wielkiego ośrodka życia Deneba w Łabędziu, kolosalnej gwiazdy o mocy świetlnej czterech tysięcy ośmiuset słońc, znajdującej się od nas w odległości stu dwóch parseków. Rozwój myśli przebiegał tam innymi drogami, ale osiągnął nasz poziom. A ze światów starodawnych, z kulistych gromad naszej Galaktyki i olbrzymiej, zamieszkanej przestrzeni dokoła ośrodka galaktycznego przychodzą dziwne obrazy i widowiska, dotąd jeszcze nie wyjaśnione, niepojęte. Są utrwalone przez mechanizmy pamięciowe i przekazywane do Akademii Granic Wiedzy. Tak bowiem nazywa się organizacja naukowa opracowująca zagadnienia postawione dopiero przez naukę współczesną. Staramy się zrozumieć mentalność, która w ciągu milionów lat odbiegła prawdopodobnie daleko od naszej umysłowości, inne bowiem były tam drogi rozwoju od organizmów niższych do istot myślących. Veda Kong odwróciła się od ekranu, w który wpatrywała się jak zahipnotyzowana, i rzuciła pytające spojrzenie w stronę Dara Wiatra. Ten z uśmiechem skinął głową na znak uznania. Veda uniosła dumnie głowę, wciągnęła ręce i zwróciła się do tych niewidzialnych, którzy po upływie trzynastu lat mieli usłyszeć jej słowa i ujrzeć jej obraz: — Taka jest nasza historia. Trudna, zawiła i długa była droga wiodąca na wyżyny wiedzy. Wołamy do Was: jednoczcie się z nami w Wielkim Pierścieniu, pomóżcie nam rozprzestrzeniać we wszechświecie potęgę rozumu i pokonać martwą, bezwładną materię! Głos Vedy zabrzmiał triumfalnie; zadźwięczała w nim, zda się, moc wszystkich pokoleń ludzi ziemskich, którzy się wznieśli tak wysoko, że już sięgali poza granice własnej Galaktyki, ku dalszym gwiezdnym wyspom wszechświata. Rozległ się przeciągły miedziany brzęk — to Dar Wiatr przesunął uchwyt, wyłączając nadawczy strumień energii. Ekran zgasł. Na przejrzystej płycie po prawej stronie pozostał świecący słup nadawczo-odbiorczego kanału. Zmęczona Veda cicho zwinęła się w kłębek w głębi wielkiego fotela. Dar Wiatr posadził przy stole kierowniczym Mvena Masa, sam zaś pochylił się nad jego ramieniem. Nagle ekran w złotej oprawie zniknął, a na jego miejsce ukazała się nieprawdopodobna głębia. Veda Kong, która po raz pierwszy widziała ten cud, westchnęła głęboko. Rzeczywiście, nawet ludzie doskonale znający drogi skomplikowanej interferencji fal świetlnych, dzięki którym uzyskiwano taką głębokość i szerokość widzenia, bywali zaskoczeni tym widokiem. Ciemna powierzchnia obcej planety zbliżała się rosnąc z sekundy na sekundę. Był to bardzo rzadko spotykany system gwiazdy podwójnej, gdzie dwa słońca tak się równoważyły nawzajem, że orbita ich planety była zupełnie prawidłowa i mogło na niej powstać życie. Obydwa słońca, pomarańczowe i czerwone, mniejsze niż nasze, oświetlały lodowisko martwego morza. W tym świetle lód wydawał się czerwony. Na skraju płaskich, czarnych gór, w tajemniczym, fioletowoczarnym blasku stał ogromny gmach. Promień widzenia padł na jego dach, potem jakby go przeszył i wszyscy ujrzeli mężczyznę o szarej skórze, okrągłych, sowich oczach, w obwódkach ze srebrnego puchu. Był wysoki i smukły, miał długie, podobne do macek kończyny. Człowiek ten dziwacznie potrząsał głową, jakby oddając szybki ukłon, i skierował swoje beznamiętne, podobne do obiektywów oczy na ekran. Otwarły się bezzębne usta osłonięte podobną do nosa, miękką klapą skóry. W tej samej chwili zabrzmiał delikatny, melodyjny głos mechanizmu tłumaczącego. — Zaf Ftet, kierownik informacji sześćdziesiąt jeden Łabędzia. Dziś nadajemy dla żółtej gwiazdy STL3388 + 04ŻF… Dar Wiatr i Junius Ant zamienili spojrzenia, a Mven Mas uścisnął Dara Wiatra za rękę. Były to galaktyczne sygnały Ziemi, ściślej — słonecznego systemu planetarnego. Niegdyś obserwatorzy z innych planet uważali go za jednego wielkiego satelitę Słońca, okrążającego je w ciągu pięćdziesięciu dziewięciu lat ziemskich. Jeden raz w tym okresie przypada koniunkcja Jowisza i Saturna, powodując dostrzegalne dla astronomów z bliskich gwiazd odchylenie Słońca. Ten sam błąd popełniali także nasi astronomowie w stosunku do wielu systemów planetarnych, o których istnieniu wiedziano już w czasach starożytnych. Junius Ant sprawdził działanie mechanizmu pamięciowego i dane czujności zegarowego pogotowia z jeszcze większym pośpiechem niż na początku odbioru. Beznamiętny głos tłumacza elektronowego kontynuował: — Stwierdzamy zupełnie dobry odbiór z gwiazdy… — znów posypały się cyfry i szereg urywanych dźwięków — dokonany przypadkowo, nie w czasie transmisji Wielkiego Pierścienia. Nie znają jeszcze języka Pierścienia i zużywają niepotrzebnie energię, nadając w czasie godzin milczenia. Odpowiadaliśmy im w czasie ich transmisji. Wyniki staną się znane w przybliżeniu za trzy dziesiąte sekundy… — Głos umilkł. Przyrządy sygnałowe świeciły się dalej z wyjątkiem zgasłego zielonego oka. — Te, dotąd nie wyjaśnione, przerwy w nadawaniu pochodzą może z przepływu legendarnego pola obojętnego pomiędzy nami a planetą, jak to nazywają astronauci — tłumaczył Vedzie Junius Ant. — Trzy dziesiąte sekundy galaktycznej, to znaczy, że trzeba będzie czekać około sześciuset lat — burknął ponuro Dar Wiatr. — Ciekawe, po co nam to? — O ile zrozumiałem — odezwał się Mven Mas — gwiazdą, z którą tamci nawiązali łączność, jest Epsilon Tukana w gwiazdozbiorze nieba południowego. Jej odległość wynosi dziewięćdziesiąt parseków. To już sięga granic naszej stałej łączności. Nie ustanowiliśmy jej jeszcze poza obrębem Deneba. — Ale przecież odbieramy i środek Galaktyki, i gromady kuliste? — rzekła Veda Kong. — Nieregularnie, przypadkowo albo też poprzez mechanizmy pamięciowe innych członków Wielkiego Pierścienia, tworzących wyciągnięty w przestrzeń łańcuch — odrzekł Mven Mas. — Komunikaty nadane tysiące i dziesiątki tysięcy lat temu nie giną w przestrzeni i w końcu docierają do nas — dodał Junius Ant. — To znaczy, że o życiu i wiedzy ludzi z innych, bardziej odległych światów wnioskujemy z ogromnym opóźnieniem, na przykład dla strefy środka Galaktyki dwudziestu tysięcy lat? — Tak, to obojętne, czy te komunikaty otrzymujemy za pośrednictwem zapisów pamięciowych bliższych światów, czy też chwytają je nasze stacje. Widzimy odległe światy, jakimi były w bardzo dawnych czasach. Patrzymy na dawno zmarłych i zapomnianych w swoim świecie ludzi. — Czyżbyśmy, osiągnąwszy tak wielką władzę nad przyrodą, byli w tym wypadku bezsilni? — z dziecięcym oburzeniem zawołała Veda. — Czyż doprawdy nie można dotrzeć do odległych światów inną drogą niż z pomocą promienia falowego czy fotonowego? — Jakże panią doskonale rozumiem, Vedo! — odezwał się Mven Mas. — Akademia Granic Wiedzy pracuje nad zagadnieniami przezwyciężenia przestrzeni, czasu i siły przyciągania — wtrącił Dar Wiatr — ale jak dotąd uczeni nie doszli jeszcze do stadium doświadczeń… Nagle zielone oko zaświeciło na nowo i Veda znów odczuła zawrót głowy na widok ekranu zagłębiającego się w otchłań przestworzy. Ostro zaznaczone brzegi obrazu świadczyły o tym, że nie jest to bezpośredni odbiór, lecz odtworzony z mechanizmu pamięciowego. Najpierw ukazała się powierzchnia planety, widoczna oczywiście ze stacji-satelity. Ogromne, bladofioletowe, upiorne słońce, rozżarzone niemal do stanu płynności, zalewało swymi przeszywającymi promieniami błękitną atmosferę i osłonę obłoczną planety. — Otóż i ono, słońce planety Epsilon Tukana, gwiazda o wysokiej temperaturze klasy B9. Jej blask jest równy blaskowi siedemdziesięciu ośmiu naszych słońc — wyszeptał Mven Mas. Dar Wiatr i Junius Ant skinęli potwierdzająco. Słońce zmieniło kształt, jak gdyby się zwężając i opuszczając na samą powierzchnią nieznanego świata. Wysoko wznosiły się okrągłe, jakby odlane z brązu kopuły gór. Nieznany minerał czy też metal o ziarnistej budowie jarzył się w białym migotliwym świetle błękitnego słońca. Nawet w dalekim od doskonałości odbiorze aparatury nieznany świat jaśniał uroczyście, z jakąś zwycięską wspaniałością. Refleksy promieni wieńczyły kontury mosiężnych gór srebrzysto-różową koroną, której odbicie tworzyło szeroką, świetlistą drogę w powolnych falach fioletowego morza. Woda o barwie ametystu czyniła wrażenie ciężkiej i połyskiwała od wewnątrz czerwonymi światełkami, tworzącymi jakby skupienia żywych, małych oczek. Fale lizały podnóże masywnej, olbrzymiej figury stojącej na brzegu w dumnej samotności. Postać kobieca wyrzeźbiona w ciemnoczerwonym kamieniu odrzuciła w tył głowę i jakby w ekstazie sięgała wyciągniętymi ramionami głębi płomiennych niebios. Mogłaby być córą Ziemi. Całkowite podobieństwo do postaci ludzkiej działało nie mniej wstrząsająco niż niezwykłe piękno rzeźby, w której jednoczyła się potężna siła i uduchowienie. Była jakby ucieleśnieniem marzenia ziemskiego rzeźbiarza. Z polerowanego, czerwonego kamienia posągu tchnęło jakieś tajemnicze, pociągające nieznanym urokiem życie. Pięcioro ziemskich ludzi w milczeniu patrzyło na zadziwiający nowy świat. Z piersi Mvena Masa wyrwało się przeciągłe westchnienie. Już pierwsze spojrzenie na posąg wzbudziło w nim nastrój radosnego oczekiwania. Naprzeciwko posągu, na wybrzeżu, srebrne, koronkowe wieże oznaczały początek szerokich, białych schodów wznoszących się swobodnie ponad gąszczem smukłych drzew o turkusowym listowiu. — One powinny dźwięczeć! — szepnął Dar Wiatr do ucha Vedy, wskazując wieżę. Veda skinęła głową. Aparat nadawczy nowej planety w dalszym ciągu wysyłał wciąż inne, bezdźwięczne obrazy. Przez sekundę były widoczne białe ściany o szerokich występach, przecięte portalem z błękitnego kamienia, i oto na ekranie ukazało się wysokie pomieszczenie, pławiące się w jaskrawym świetle. Matowoperłowa barwa żłobkowanych ścian nadawała wszystkiemu, co się znajdowało w tej sali, niewymowną wyrazistość. Przy szmaragdowej płycie stała grupa osób. Płomiennie czerwona barwa ich skóry odpowiadała odcieniowi posągu. Nie było w tym dla Ziemian nic nadzwyczajnego — niektóre plemiona Ameryki Środkowej, sądząc wedle zachowanych z czasów starożytnych zdjęć, miały podobną, może tylko cokolwiek jaśniejszą barwę skóry. W sali było dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Obie pary różniły się strojami. Para stojąca przy zielonej płycie miała na sobie złociste, krótkie, podobne do wytwornych kombinezonów szaty zaopatrzone w kilka spinek. Tamtych zaś dwoje spowijały długie płaszcze o barwie perlistej, jaką miały ściany. Pierwsza para wykonywała płynne ruchy, dotykając ukośnie naciągniętych strun, umocowanych z lewej strony płyty. Ściana z polerowanego szmaragdu czy szkła stała się przejrzysta. W takt owych ruchów w krysztale płynęły jeden za drugim obrazy. Zjawiały się i nikły tak szybko, że nawet tacy wytrawni obserwatorzy, jak Junius Ant i Dar Wiatr, z trudnością rozumieli ich sens. W kolejnym następowaniu po sobie mosiężnych gór, fioletowego oceanu i turkusowych lasów była cała historia planety. Oczom astronautów ukazał się świat zwierzęcych i roślinnych form, czasami zupełnie niezrozumiałych, kiedy indziej pięknych, które mijały niby widma dalekiej przeszłości. Wiele zwierząt i roślin zdawało się wykazywać podobieństwo do tych kształtów życia, które przechowała kronika warstw kory ziemskiej. Wysoko się wspinała drabina form doskonalącej się coraz bardziej żywej materii. Nieskończenie długa droga rozwoju wydawała się każdemu mieszkańcowi Ziemi jeszcze dłuższa, bardziej męcząca i trudniejsza niż jego własny rodowód. W widmowym blasku aparatury zamigotały nowe obrazy: płomienie wielkich ognisk, skupiska ogromnych głazów na równinach, bitwy toczone z drapieżnymi zwierzętami, uroczystości pogrzebowe i religijne. Ale oto na całej szerokości płyty wyrosła postać męża okrytego płaszczem z pstrej skóry zwierzęcej. Jedną ręką wsparty o włócznię, drugą wznosił ku gwiazdom szerokim władczym gestem i postawił nogę na powalonym u swoich stóp potworze o sztywnej grzywie i wyszczerzonych, długich kłach. Na drugim planie stał rząd kobiet i mężczyzn trzymających się parami za ręce i, jak się zdawało, śpiewających jakąś pieśń. Obraz znikł, a na tym miejscu, gdzie się ukazywały migotliwe widziadła tajemniczych światów, majaczyła już tylko ciemna powierzchnia polerowanego kamienia. Wtedy para w złocistych szatach odeszła na prawo, a ich miejsce zajęła para druga. Błyskawicznym i niemal niedostrzegalnym ruchem zostały odrzucone płaszcze i na perłowym tle ścian ukazały się ciemnoczerwone ciała. Mężczyzna wyciągnął obydwie ręce ku kobiecie, która odpowiedziała na to uśmiechem tak dumnej i olśniewającej radości, że Ziemianie zamienili z sobą spojrzenia. W perłowej sali dalekiego, zagubionego w bezmiarach kosmosu świata owa para rozpoczęła powolny taniec. Był to zresztą nie tyle taniec, co układ póz w tanecznym rytmie. Owa para najwidoczniej miała za zadanie okazać doskonałość, piękno linii i plastyczną prężność swych ciał. W tej rytmicznej wymianie ruchów odgadywało się monumentalną i jednocześnie smutną muzykę, stanowiącą jakby wspomnienie niezliczonych i bezimiennych ofiar wciąż naprzód postępującego życia, dzięki którym powstała tak piękna i myśląca istota, jaką jest człowiek. Mvenowi wydało się, że słyszy symfonię czystych, wysokich tonów podbudowaną dudniącym i miarowym rytmem niskich brzmień. Veda Kong ścisnęła dłoń Dara Wiatra, ale ten nie zwrócił na to uwagi. Junius Ant patrzył stojąc nieruchomo i wstrzymując oddech. Mieszkańcy Tukana byli tak bardzo podobni do Ziemian, że stopniowo zacierało się wrażenie inności tego świata. Ci czerwonoskórzy odznaczali się takim pięknem fizycznym, jakiego człowiek na Ziemi jeszcze nie osiągnął, a jakie żyło jedynie w marzeniach i tworach artystów, wcielając się w niewielką tylko liczbę ludzi. „Im trudniejsza i dłuższa była droga ślepej ewolucji od dzikiego zwierzęcia do istoty myślącej, tym bardziej podziwu godna jest doskonałość wyższych form życia, a tym samym i ich piękno — myślał Dar Wiatr. — Już od dawna ludzie Ziemi zrozumieli, że piękno polega na instynktownym wykształceniu przez istoty myślące celowości budowy swych organizmów i przystosowywaniu się do określonych przeznaczeń. Im różnorodniejsze są te przeznaczenia, tym piękniejsza staje się forma. Mieszkańcy Tukana są z pewnością wielostronniejsi i zręczniejsi od nas. A może ich cywilizacja kładła większy akcent na fizyczny i umysłowy rozwój człowieka kosztem techniki? Nasza kultura przez długi czas była opanowana przez technicyzm i dopiero z nastaniem ustroju komunistycznego weszła na drogę doskonalenia samego człowieka”. Taniec się skończył. Młoda dziewczyna wyszła na środek sali, po czym uniosła ramiona i twarz ku sufitowi. Światło skupiało się teraz jedynie na niej. Spojrzenia Ziemian powędrowały mimo woli za jej wzrokiem. Na suficie było wyobrażone rozgwieżdżone niebo. Znajdujące się na nim obce gwiazdozbiory nie wywoływały żadnych skojarzeń. Dziewczyna poruszyła ręką i oto na jej palcu wskazującym ukazała się niebieska kulka. Z kulki trysnął srebrzysty promień, który się przekształcił w ogromny wskaźnik. Okrągła plamka świetlista na końcu promienia zatrzymywała się kolejno raz na jednej, to znów na drugiej gwieździe. Wówczas na szmaragdowej płycie ukazywały się obrazy pustynnych bądź zaludnionych planet. Pod czerwonymi, niebieskimi, fioletowymi i żółtymi słońcami płonęły z przygnębiającą beznadziejnością kamieniste lub piaszczyste przestrzenie. Czasami promienie dziwnego, ołowianego słońca powoływały do życia na swych planetach płaskie kopuły i spirale nasycone elektrycznością, pływające na podobieństwo meduz w gęstej, pomarańczowej atmosferze lub po oceanie. W systemie czerwonego słońca rosły drzewa fantastycznie wysokie, o śliskiej, czarnej korze; wyciągały ku niebu, jakby w rozpaczy, miliardy wykrzywionych konarów. Inne planety były całkowicie zalane wodą. Olbrzymie żywe wyspy, ni to zwierzęce, ni to roślinne, pływały wszędzie, poruszając na spokojnej gładziźnie niezliczonymi, kudłatymi mackami. — Oni nie mają w pobliżu planet z wyższymi formami życia — rzekł nagle Junius Ant, śledzący nieprzerwanie mapę nieznanego nieba. — Nie — odparł Dar Wiatr — z jednej strony leży płaski układ gwiezdny, jedna z późniejszych formacji Galaktyki. Ale wiemy, że układy płaskie i kuliste, zarówno nowsze, jak i dawniejsze, występują obok siebie na przemian. Od strony Eridana mają układ, w którym żyją istoty myślące. Należy on do Wielkiego Pierścienia. — WR 4955 + MO 3529… i tak dalej — wtrącił Mven Mas. — Ale czemu tamci nie wiedzą o tym? — Układ został przyłączony do Wielkiego Pierścienia dwieście siedemdziesiąt pięć lat temu, a ten komunikat nadano wcześniej. Czerwonoskóra dziewczyna strząsnęła z palca niebieską kulkę i zwróciła się ku widzom z wyciągniętymi ramionami. Zdawało się, że zamierzała uściskać kogoś niewidzialnego, kto stał przed nią. Potem odrzuciła głowę do tyłu i otworzyła usta, jakby rzucała w lodowaty mrok międzygwiezdnych przestworzy gorący zew do ludzi innych światów. Nie było w niej śladu surowości, jaka cechowała rzeźbione twarze ziemskich czerwonoskórych. Okrągłe oblicze o małym nosku, szeroko rozstawione, ogromne oczy niebieskiej barwy, małe usta przywodziły raczej na myśl ludy zamieszkujące północne obszary globu ziemskiego. Gęste, czarne włosy nie były twarde. Z całej postaci dziewczyny tchnęła radość życia i pewność siebie, która na widzach sprawiała wrażenie wewnętrznej siły. — Czy oni rzeczywiście nic nie wiedzą o Wielkim Pierścieniu? — prawie jąknęła Veda Kong chyląc głową przed piękną siostrą z kosmosu. — Teraz pewnie wiedzą — odezwał się Dar Wiatr — przecież to, co widzimy, odbyło się przed trzystu laty. — Osiemdziesiąt osiem parseków — zahuczał niski głos Mvena Masa. — Ci wszyscy, których widzieliśmy, nie żyją od dawna. Jakby dla potwierdzenia jego słów, zjawisko cudownego świata znikło. Zgasł także i zielony wskaźnik łączności. Transmisja się skończyła. Wszyscy zapadli w głęboką zadumę. Pierwszy ocknął się Dar Wiatr. Gryząc wargi z wyrazem przykrości, szybko poruszył rączkę wykonaną z kamienia granatu. Wyłączenie energii ozwało się dudniącym, metalicznym hukiem, uprzedzającym inżynierów stacji energetycznych o tym, że należy obecnie skierować potężny strumień do właściwych kanałów. Zakończywszy manipulacje przy aparaturze, kierownik stacji kosmicznych ponownie zwrócił się do swoich towarzyszy. Junius Ant przeglądał pokreślone kartki. — Część mnemogramu (pamięciowego zapisu) z mapą gwieździstego nieba na suficie należy niezwłocznie przesłać do Instytutu Nieba Południowego — powiedział do młodego pomocnika Dara Wiatra. Tamten spojrzał na Juniusa Anta ze zdziwieniem, jak gdyby budząc się z niezwykłego snu. Surowy uczony zataił uśmiech — czyż oglądane zjawisko nie było w rzeczy samej wizją cudownego świata, przekazaną przed trzema wiekami? Świata, który ujrzą teraz miliardy ludzi na Ziemi oraz na stacjach Księżyca, Marsa i Wenus. — Miał pan rację, Mvenie — uśmiechnął się Dar Wiatr — mówiąc jeszcze przed odbiorem, że dziś zajdzie coś niezwykłego. Po raz pierwszy od czterystu lat istnienia Wielkiego Pierścienia z głębi wszechświata przyszła wieść o planecie zamieszkanej przez naszych braci, bliskich nam nie tylko rozumem, ale i budową ciała. Cieszy mniej nadzwyczaj to odkrycie. Dobrze się zaczyna pańska działalność. Ludzie czasów starożytnych uważaliby to za dobrą wróżbę, nasi psychologowie zaś powiedzieliby, że zaszedł wypadek pokrzepiający na duchu i mogący odegrać rolę bodźca do dalszej… Dar Wiatr zreflektował się nagle: czuł, że jest podniecony i za dużo mówi. Gadatliwość w epoce Wielkiego Pierścienia była uważana za jedną z najhaniebniejszych wad człowieka, toteż zamilkł nie kończąc zdania. — Tak, tak! — odezwał się z roztargnieniem Mven Mas. Junius Ant wyczuł w jego głosie i sposobie bycia pewną rezerwę. To go zastanowiło. Veda Kong lekko pogłaskała palcem dłoń Dara Wiatra i skinęła na Afrykańczyka. „Może jest zbyt wrażliwy” — pomyślał Dar Wiatr i przyjrzał się uważnie swemu następcy. Ale Mven Mas szybko się zorientował i znowu stał się spokojnym, uważnym specjalistą. Ruchome schody przeniosły ich na górę, ku szerokim oknom i wygwieżdżonemu niebu, równie dalekiemu, jak w ciągu trzydziestu tysięcy lat istnienia człowieka — ściślej: tej jego odmiany, która nosi miano Homo Sapiens. Mven Mas i Dar Wiatr musieli jeszcze tu pozostać. Veda Kong szepnęła Darowi, że nigdy nie zapomni tej nocy. — Wydawałam się sobie tak bardzo godną politowania — kończyła z uśmiechem zadającym kłam tym smutnym słowom. Dar Wiatr zrozumiał, co miała na myśli, i przecząco potrząsnął głową. — Jestem pewien, że gdyby owa kobieta zobaczyła panią, Vedo, byłaby dumna ze swojej siostry. Naprawdę, nasza Ziemia nie jest gorsza od ich świata! — Twarz Dara Wiatra promieniała miłością. — No, drogi przyjacielu, to tylko w pańskich oczach — uśmiechnęła się Veda. — Niech pan spyta Mvena Masa!.. — Żartobliwie osłoniła oczy ręką i znikła za załomem ściany. Kiedy wreszcie Mven Mas pozostał sam, już dniało. W chłodnawym, nieruchomym powietrzu rozlało się szare światło, morze i niebo nabrały kryształowej przejrzystości. Morze miało srebrzysty, a niebo różowy odcień. Mven Mas długo stał na balkonie obserwatorium wpatrując się w znajome zarysy budynków. Na niewysokiej płaszczyźnie dźwigała się wzwyż olbrzymia aluminiowa arkada, przekreślona dziewięcioma równoległymi pasami aluminiowymi, oddzielonymi od siebie opalowokremowymi srebrzysto-białymi szybami plastycznymi — gmach Rady Astronautycznej. Przed gmachem wzniesiono pomnik pierwszych ludzi, którzy wyruszyli w przestrzenie kosmiczne. Stok stromej góry sięgającej obłoków wieńczył statek astronautyczny starodawnego typu — rybokształtna rakieta, mierząca swym nosem w niedostępne jeszcze wyżyny. Długi rząd ludzi wspinał się z trudem po zboczu, okrążając cokół pomnika — piloci statków rakietowych, fizycy, astronomowie, biolodzy, śmiali pisarze-fantaści… Świt jarzył się już na kadłubie starodawnego statku kosmicznego i na lekkich, ażurowych konturach gmachów, a Mven Mas wciąż i jeszcze przemierzał balkon szerokimi krokami. Ani razu jak dotąd nie doznał takiego wstrząsu. Wychowany według zasad ogólnie obowiązujących w dobie Wielkiego Pierścienia, przeszedł trudny kurs wychowania fizycznego i przeszedł z powodzeniem „próbę sprawności Herkulesa”, nazwaną tak na pamiątkę pięknych mitów starożytnej Hellady. Próbie tej musiał się poddać każdy młodzieniec j ś kończący szkołę. Jeśli dobrze wywiązał się z zadania, uznawano go za godnego wyższego szczebla wykształcenia. Mven Mas pracował w Tybecie zachodnim, zaopatrując tamtejsze kopalnie w wodę, opiekował się lasem araukarii na płaskowzgórzu Nahebta w Ameryce Południowej i tępił rekiny, które znowu ukazały się przy brzegach australijskich. Jego życiowy hart i wybitne zdolności pozwoliły mu odbyć długoletnią naukę i przygotować się do trudnej i odpowiedzialnej działalności. Dziś, kiedy zaraz na początku nowej pracy dane mu było zetknąć się z dalekim światem tak wiele mającym wspólnego z Ziemią, w duszy Mvena Masa zadrgała jakaś nieznana struna. Poczuł, jakby się rozwarła przed nim otchłań, dokoła której chodził przez długie lata swego życia nie przeczuwając jej istnienia. Tak silne było pragnienie nowego spotkania z planetą gwiazdy Epsilon Tukana — ze światem, który ucieleśniał najpiękniejsze baśni ludzkości. Nigdy nie zapomni czerwonej dziewczyny, jej wyciągniętych i przywołujących rąk, jej rozchylonych ust!.. To, że od owego cudownego świata dzieliła go przestrzeń dziewięćdziesięciu lat świetlnych, że nie istniała żadna techniczna możliwość dotarcia doń, nie osłabiało, lecz wzmagało palącą tęsknotę. 3. W niewoli ciemności Na pomarańczowych wskaźnikach anamezonowego paliwa czarne, grube strzałki spoczywały na zerach. Kurs statku na razie nie odchylał się od gwiazdy żelaznej, tak że szybkość wciąż jeszcze była wielka. Statek przybliżał się nieuchronnie do niesamowitego, niewidzialnego dla ludzkiego oka słońca. Erg Noor przy pomocy astronawigatora, drżąc z wytężenia i słabości, usiadł przy liczniku. Silniki planetarne, odłączone od robota-sternika, ucichły. — Ingrido, co to właściwie jest gwiazda żelazna? — zapytał cicho Kay Ber nie opuszczając przez cały czas swego miejsca za plecami astronoma. — Niewidoczna gwiazda klasy widmowej T, wygasła, ale jeszcze niewystygła zupełnie albo nie rozżarzona na nowo. Wysyła długofalowe promieniowanie cieplnej części widma i widać ją tylko przez inwertor elektronowy. Jej światło jest dla naszych oczu niewidoczne, naprawdę zaś jest to promieniowanie podczerwone. Sowa, dostrzegająca podczerwone promieniowanie cieplne, mogłaby ją zobaczyć. — A dlaczego „żelazna”? — Wszystkie, które dotąd zbadano, wykazują w widmie znaczną zawartość żelaza. Najwidoczniej stanowi ono poważną część składników tej gwiazdy. Stąd też, jeżeli gwiazda jest duża, jej masa i pole przyciągania są ogromne. Obawiam się, że trafiliśmy właśnie na taką… — I co będzie? — Nie wiem. Sam widzisz, że nie mamy paliwa. Ale w dalszym ciągu lecimy prosto na gwiazdę. Trzeba by zahamować „Tantrę” do szybkości jednej tysiącznej prędkości absolutnej, przy której byłoby niemożliwe odchylenie kątowe. Jeżeli nie wystarczy także planetarnego paliwa, statek będzie się stale zbliżał do gwiazdy, aż spadnie na nią. — Ingrida nerwowo potrząsnęła głową, a Ber pieszczotliwie pogładził ją po obnażonej ręce, pokrytej gęsią skórką. Erg Noor podszedł w skupieniu do pulpitu sterowniczego. Wszyscy milczeli tłumiąc oddechy, milczała także dopiero co obudzona Niza, instynktownie pojąwszy ogrom niebezpieczeństwa. Paliwa mogło wystarczyć jedynie na zwolnienie lotu, ale wskutek straty szybkości statkowi byłoby trudno przezwyciężyć siłę przyciągania gwiazdy żelaznej. Gdyby „Tantra” nie podeszła tak blisko, gdyby Lin domyślił się w porę… Minęło około trzech godzin i Erg Noor wreszcie się zdecydował. „Tantra” drgnęła od potężnego wybuchu motorów kaskadowych. Lot statku uległ stopniowemu zwolnieniu. Erg wykonał niedostrzegalny ruch — obecnym zamarły serca. Straszne, brunatne słońce znikło z pierwszego ekranu i przeszło na drugi. Zdawało się, że statek oplotły jakieś niewidzialne pęta i ciągną go ku gwieździe. Noor szarpnął ku sobie uchwyty — silniki zostały unieruchomione. — Wydostaliśmy się! — szepnął z ulgą Pel Lin. Noor wolno skierował wzrok w jego stronę. — Nie! Pozostał jedynie nienaruszalny zasób paliwa dla orbitalnego krążenia i lądowania. — Co teraz począć? — Czekać. Odchyliłem nieco statek. Ale przelatujemy za blisko. Między siłą przyciągania gwiazdy a zmniejszoną szybkością „Tantry” toczy się walka. „Tantra” leci teraz jak księżycowa rakieta g i jeżeli zdąży się oddalić, polecimy ku Słońcu. Co prawda czas lotu mocno się wydłuży. Za jakieś trzydzieści lat nadalibyśmy sygnał wywoławczy, a za następnych osiem nadejdzie pomoc… — Trzydzieści osiem lat! — szepnął Ber na ucho Ingridzie. Szarpnęła go za rękaw i odwróciła się. Erg Noor opadł na poręcz fotela i opuścił ręce na kolana. Ludzie milczeli, tylko cicho śpiewały przyrządy nawigacyjne. Ale w tej pieśni dźwięczała jakaś obca, nie harmonizująca z całością nuta grozy. Był to niemal fizycznie wyczuwalny zew gwiazdy żelaznej, realna siła jej czarnej masy, ścigająca statek, który utracił swą potęgę. Policzki Nizy pałały, serce biło przyspieszonym tętnem. Beznadziejne wyczekiwanie stawało się dla dziewczyny nie do zniesienia. …Wolno płynęły godziny. W centralnej sterowni ukazywali się jeden po drugim obudzeni członkowie wyprawy. Liczba milczących wzrastała, póki nie zebrała się cała załoga statku. Czternaście osób. Wciąż malejąca szybkość lotu była obecnie mniejsza niż szybkość, ucieczki. „Tantra” nie mogła już teraz ujść gwieździe żelaznej. Ludzie, zapomniawszy o jedzeniu i o śnie, nie opuszczali sterowni przez wiele godzin, w ciągu których kurs „Tantry” odchylał się coraz bardziej, aż wreszcie statek wszedł na fatalną elipsę. Los „Tantry” stał się jasny dla wszystkich. Nagle rozległ się tak przeraźliwy krzyk, że wszyscy drgnęli. Astronom Pur Hiss zerwał się i zaczął wymachiwać rękami. Jego konwulsyjnie wykrzywiona twarz straciła podobieństwo do oblicza ludzkiego ery Pierścienia. Strach i żądza zemsty opanowały uczonego niepodzielnie. — To on — wrzeszczał Pur Hiss wskazując Pela Lina — ten tuman pozbawiony mózgownicy!.. — Astronom zachłysnął się próbując przypomnieć sobie słowa klątw używanych przez praszczurów, a które od dawna wyszły z obiegu. Stojąca w pobliżu Niza odsunęła się z obrzydzeniem. Erg Noor powstał. — Potępianie towarzysza nie zaradzi złemu. Minęły czasy, kiedy błędy mogły być zamierzone. A w tym wypadku — Noor niedbale poruszył uchwyty licznika — jak widzicie, istnieje trzydzieści procent możliwości błędu. Jeżeli dodamy do tego nieuniknioną depresję przy końcu dyżuru, a w dodatku wstrząs wskutek chwiejby statku, nie wątpię, że i pan, panie Hiss, popełniłby ten sam błąd. — A pan? — z nieco mniejszą wściekłością wykrzyknął astronom. — Ja nie. Miałem sposobność widzieć takiego samego potwora w czasie trzydziestej szóstej wyprawy kosmicznej… To moja wina. Będąc pewnym, że sam poprowadzę statek w niezbadanej okolicy, nie przewidziałem wszystkiego i ograniczyłem się jedynie do zwyczajnej instrukcji. — Jak pan mógł przewidzieć, że pod pańską nieobecność ktoś wejdzie w tę okolicę?! — zawołała Niza. — Powinienem to przewidzieć — odparł twardo Erg Noor uchylając się od przyjaznego poparcia Nizy — o tym byłby sens rozmawiać jedynie na Ziemi… — Na Ziemi!.. — jęknął Pur Hiss i nawet Pel Lin nachmurzył się zaskoczony. — Rozmawiać? Kiedy wszystko stracone i czeka nas zagłada? — Czeka nas nie zagłada, lecz ciężka walka — odrzekł Erg Noor zajmując miejsce w fotelu stojącym przy stole. — Proszę siadać! Spieszyć się nie ma dokąd, dopóki „Tantra” nie wykona półtora obrotu… Obecni usłuchali w milczeniu, a Niza mimo całej beznadziejności sytuacji uśmiechnęła się do biologa triumfująco. — Gwiazda niewątpliwie posiada planetę, przypuszczam, że nawet dwie, jak można sądzić na podstawie krzywizny izograw. Planety, jak widzicie — Erg Noor szybko naszkicował schemat — powinny należeć do rzędu większych, więc zapewne posiadają atmosferę. Na razie lądowanie nie jest konieczne, mamy jeszcze sporo atomowego, zestalonego tlenu. Erg Noor zamilkł i zamyślił się. — Staniemy się satelitą planety i będziemy opisywać dokoła niej orbitę. Jeżeli atmosfera planety okaże się odpowiednia i jeśli zużyjemy własne powietrze, wystarczy nam paliwa na tyle, żeby wylądować i zawołać o pomoc. W ciągu pół roku obliczymy kierunek, przekażemy wyniki z Zirdy, zawołamy o statek ratunkowy i wydostaniemy się na wolność. — Jeżeli się wydostaniemy… — skrzywił się Pur Hiss, powstrzymując wybuch nagłej radości. — Tak, jeżeli — zgodził się Erg Noor. — Ale przynajmniej mamy wyraźny cel. Aby go osiągnąć, należy skupić wszystkie siły. Pan, panie Hiss, i Ingrida przeprowadźcie obserwacje i obliczcie rozmiary planet. Ber i Niza na podstawie masy planet obliczą prędkość ucieczki, a według niej prędkość orbitalną i optymalny promień obiegu statku kosmicznego. Badacze na wszelki przypadek przygotowali się do lądowania. Biolog, geolog oraz lekarz mieli zadanie wyrzucić zwiadowczą stację-robota, mechanicy dostrajali ładownicze urządzenia radarowe oraz reflektory i montowali rakietę-satelitę, za której pośrednictwem miano uzyskać połączenie z Ziemią. Odkąd uświadomili sobie grozę sytuacji, praca szła raźno; przerywano ją jedynie w czasie chwiejby statku i na czas chwilowych grawitacji. Jednakże „Tantra” zwolniła już szybkość do tego stopnia, że chwiejba przestała działać zabójczo na załogę. Pir Hiss i Ingrida stwierdzili obecność dwu planet. Zewnętrzna — ogromna i zimna, spowita w stężoną, najprawdopodobniej trującą atmosferę — groziła zagładą. Gdyby przyszło do wyboru rodzaju śmierci, lepiej już spalić się w zetknięciu z powierzchnią gwiazdy żelaznej, niż utonąć w mroku atmosfery amoniakalnej, wbijając statek w tysiąckilometrowe nawarstwienie lodów. Takie straszne, ogromne planety istniały i w systemie słonecznym: Jowisz, Saturn, Uran, Neptun. „Tantra” niechybnie zbliżała się do gwiazdy. Po upływie dziewiętnastu dni ustalono wymiary planety wewnętrznej. Była ona większa od Ziemi. Okrążając swoje żelazne słońce w niewielkiej odległości, mknęła po orbicie z iście piekielną szybkością — jej rok wynosił chyba nie więcej niż dwa do trzech miesięcy ziemskich. Niewidzialna gwiazda T prawdopodobnie w dostatecznej mierze nagrzewała ją swoim promieniowaniem, jeśli więc planeta miała atmosferę, być może, istniało na niej życie. W tym wypadku lądowanie było szczególnie niebezpieczne… Życie na pewnych planetach, podlegające innym przemianom ewolucyjnym, było niezmiernie szkodliwe dla mieszkańców Ziemi. Odporność organizmów, ich zdolność zwalczania chorobotwórczych bakterii, wypracowana w ciągu milionów stuleci na naszej planecie, stawały się bezskuteczne w obliczu obcych form istnienia. To samo niebezpieczeństwo groziło życiu przeniesionemu z innych planet na naszą Ziemię. Główna cecha zwierząt, polegająca na tym, aby zabijając pożerać, a pożerając zabijać, przy wzajemnych kontaktach różnorakich światów zwierzęcych objawiała się z okrutną bezwzględnością. Udziałem pierwszych badaczy na zamieszkanych, ale pustynnych planetach były nieprawdopodobne schorzenia, epidemie i straszliwe kalectwa. Co prawda zamieszkane przez ludzi myślących światy, zanim nawiązały bezpośrednią łączność astronautyczną, podejmowały liczne doświadczenia i prace przygotowawcze. Na naszej Ziemi, zbyt odległej od obfitujących w życie centralnych stref Galaktyki, nie widziano jeszcze gości z innych planet, przedstawicieli innych cywilizacji. Rada Astronawigacyjna dopiero niedawno ukończyła przygotowania do pierwszego przyjęcia ludzi z pobliskich gwiazd Węża, Łabędzia, Wielkiej Niedźwiedzicy i Rajskiego Ptaka. Erg Noor, licząc się z możliwością napotkania nieznanych form życia, kazał wydobyć z zasobników odpowiednie środki ochrony biologicznej. „Tantra” zrównała wreszcie własną szybkość z prędkością orbitalną wewnętrznej planety gwiazdy żelaznej. Rozpoczęto dokoła niej obiegi. Mglista, bura powierzchnia planety, a raczej jej atmosfera, z odblaskiem ogromnej krwawobrunatnej gwiazdy, była widzialna tylko przez elektronowy inwertor. Wszyscy bez wyjątku członkowie wyprawy byli zajęci przy aparatach. — Temperatura warstw powierzchniowych po stronie oświetlonej wynosi trzysta dwadzieścia stopni Kelvina! — Obrót dokoła osi w przybliżeniu około dwudziestu dób! Grubość atmosfery: tysiąc siedemset kilometrów. — Radary wykazują istnienie lądów i wód. – Ściśle wyliczona masa: czterdzieści trzy i dwie dziesiąte ziemskiej. Komunikaty następowały nieprzerwanie i charakter planety stawał się coraz bardziej wyraźny. Erg Noor zestawiał dane liczbowe, gromadząc materiał potrzebny dla obliczenia elementów orbity. Czterdzieści trzy i dwie dziesiąte masy ziemskiej wskazywały na to, że planeta była duża. Jej siła ciążenia przykuje statek do powierzchni. Ludzie przekształcą się w bezradne owady ugrzęzłe w Majstrze… Ergowi przypomniały się dawne straszne opowiadania, półlegendy o statkach kosmicznych, które z tych czy innych przyczyn trafiły na olbrzymie planety. Statek o małej szybkości, zaopatrzony w paliwo o małej zawartości energii, ginął. Rozlegał się ryk silnika, kadłub, nie mogąc się oderwać od powierzchni, zaczynał drgać konwulsyjnie. Statek wprawdzie pozostawał nie uszkodzony, ale ludzie marli… Chrzęst łamanych kości mieszał się z jękiem konających odbieranym przez stacje ziemskie wraz z ostatnimi, pożegnalnymi komunikatami… Załodze „Tantry” nie groził ten los tak długo, póki mogła krążyć dokoła planety. Jeśli jednak statek będzie musiał lądować, tylko wyjątkowo mocni potrafią dźwigać ciężar własnej żywej wagi na tej strasznej przystani, którą im los wyznaczył na długie dziesiątki lat życia… Czy będą mogli przetrwać w takich warunkach; pod uciskiem dławiącego ciężaru, w wiecznym mroku promieniowania podczerwonego, w gęstej, stężonej atmosferze? Bądź co bądź nie czekała ich zagłada, była i nadzieja ratunku. „Tantra” opisywała swoją orbitę w pobliżu granicy atmosfery. Członkowie wyprawy nie mogli pominąć okazji do zbadania nie znanej dotąd planety, stosunkowo mało odległej od Ziemi. Naświetlona, a raczej nagrzana jej strona różniła się od pozostającej w cieniu nie tylko znacznie wyższą temperaturą, lecz także ogromnymi skupieniami elektryczności, które zniekształcały transmisje potężnych urządzeń radarowych. Erg Noor zdecydował się na prowadzenie badań planety za pomocą stacji bombowych. Wyrzucono stację fizyczną i automat doniósł o istnieniu tlenu w atmosferze neonowo-azotowej, o obecności pary wodnej i o temperaturze wynoszącej dwanaście stopni ciepła. Na ogół więc warunki były podobne do ziemskich. Tylko ciśnienie zagęszczonej atmosfery przewyższało ziemskie jeden i cztery dziesiąte rażą, a siła ciążenia ponad dwa i pół rażą. — Tu można żyć! — rzekł biolog z bladym uśmiechem, wręczając szefowi komunikat stacji. — Skoro my będziemy mogli żyć na tak mrocznej i ciężkiej planecie, to, być może, żyją tu już jakieś drobne istoty. Po piętnastym okrążeniu statku przygotowano stację-bombę o mocnym telenadajniku. Jednakże druga stacja fizyczna, wyrzucona w cień, po obrocie planety o sto dwadzieścia stopni, znikła nie nadając sygnału. — Wpadła do oceanu — zagryzając wargi skonstatowała Bina Led, geolog wyprawy. — Będziemy musieli pomacać planetę głównym radarem, zanim wyrzucimy robota-telewizor. Mamy tylko dwa. „Tantra” wysłała wiązkę promieni radiowych i krążąc ponad planetą, penetrowała mętne wskutek zniekształceń kontury lądów i mórz. Ukazały się zarysy ogromnej równiny wchodzącej klinem w przestwór oceanu, bądź też rozdzielającej od siebie dwa oceany w okolicy równika planety. Wiązka promieni, która obejmowała przestrzeń dwustukilometrową, kreśliła na powierzchni planety zygzaki. Nagle na ekranie urządzenia radarowego zapłonął jasny punkt. Rozległ się świst potwierdzający, że to bynajmniej nie halucynacja. — Metal! — zawołał geolog. — Otwarte złoże. Erg Noor potrząsnął głową: — Chociaż błysk był bardzo krótki, jednak zdążyłem dostrzec kształt konturów. Jest to albo wielki kawał metalu, może meteor, albo też… — Statek — dokończyli jednocześnie Niza i biolog. — Fantazja! — rzucił krótko Pur Hiss. — Może i rzeczywistość — odparł Erg Noor. — Wszystko jedno, dyskusja jest bezcelowa — nie poddawał się Pur Hiss. — Nie można sprawdzić. Przecież nie wylądujemy… — Sprawdzimy za trzy godziny, kiedy znów się znajdziemy w tym samym miejscu. Prosz.ę zwrócić uwagę, że ten metalowy przedmiot znajduje się na równinie, którą bym wybrał do lądowania… Stację telewizyjną wyrzucimy właśnie tam… Proszę nastawić promień radaru z wyprzedzeniem o sześć sekund! Plan Erga powiódł się i „Tantra” rozpoczęła drugie trzygodzinne okrążenie ciemnej planety. Teraz, w miarę zbliżania się do równiny, statek otrzymywał doniesienia telerobota. Ludzie patrzyli natężonym wzrokiem w rozświetlony ekran. Promień widzenia włączając się klasnął i daleko w dole, w tysiąckilometrowej otchłani ukazały się kontury przedmiotów. Kay Ber wyobraził sobie, jak się obraca podobna do latarni morskiej głowica stacji, wysunięta z twardego opancerzenia. W strefie, którą oświetlał promień automatu, przebiegały po ekranie niewysokie urwiska, wzgórza, czarna plątanina wypłuczysk. Nagle przemknęło widmo mające postać ryby o połyskującym konturze i znów rozpostarła się ciemność. — Statek kosmiczny — rozległo się na raz kilka głosów. Niza spojrzała na Pura Hissa z triumfem. Ekran zgasł. „Tantra” ponownie oddaliła się od telenadajnika, ale biolog Eon Tal już utrwalał taśmę zdjęcia elektronowego. Drżącymi z niecierpliwości palcami włożył taśmę do projektora z półkulistym ekranem. Wewnętrzne ścianki obłej półkuli odtworzyły powiększony obraz. Znane cygarowate kontury części dziobowej, wybrzuszenia rufy, wysoki grzebień urządzenia równowagi… Mimo całego nieprawdopodobieństwa tego widowiska, tu, na planecie mroku, był to rzeczywiście ziemski statek kosmiczny. Stał poziomo, w normalnym położeniu, oparty o potężne wsporniki, nie uszkodzony, jak gdyby dopiero co wylądował na planecie gwiazdy żelaznej. „Tantra” w dalszym ciągu opisywała szybkie wskutek dużego zbliżenia do planety kręgi, wysyłając bezskutecznie sygnały. Upłynęło kilka godzin. W centralnej sterowni zebrali się wszyscy członkowie wyprawy. Siedzący dotąd w głębokim zamyśleniu Erg Notfr wstał. — Proponuję lądowanie. Możliwe, że nasi bracia potrzebują pomocy, że statek ich jest uszkodzony i nie może startować ku Ziemi. Zabierzemy ich do nas, załadujemy anamezon i uratujemy się razem. Zrzucanie rakiety ratunkowej nie ma sensu. Rakieta nie pomoże nam zaopatrzyć się w paliwo, a zużyje tyle energii, że nie będziemy mogli sygnalizować na Ziemię. — A może tamci znaleźli się tutaj właśnie wskutek braku anamezonu? — zapytał Pel Lin. — W takim razie pozostały im jeszcze planetarne ładunki jonowe. Nie mogli przecież zużyć wszystkiego. Widzicie sami, że statek wylądował prawidłowo, co znaczy, że lądowali na silnikach planetarnych. Zabierzemy paliwo jonowe, wystartujemy znowu i wyszedłszy na orbitę będziemy wołali Ziemię i czekali na pomoc. W najgorszym razie stracimy osiem lat Ale jeżeli uda się zdobyć anamezon, wtedy — hura! — Może ich paliwo planetarne to nie ładunki jonowe, tylko fotonowe? — wyraził wątpliwość któryś z inżynierów. — Możemy je zużytkować w silnikach głównych, jeżeli się przestawi zwierciadła czasowe z pomocniczych silników. — Widzę, że zdążył już pan wszystko przemyśleć — poddał się inżynier. — Pozostaje ryzyko lądowania na ciężkiej planecie i ryzyko pobytu na niej — burknął Pur Hiss. — Strach myśleć o tym świecie mroku! — Tak, to prawda, ale ryzyko jest istotą naszej sytuacji, a my go bynajmniej nie powiększamy. Planeta, na której siedzi statek, nie jest znów taka zła. Erg Noor rzucił okiem na tarczę równoważnika szybkości i zbliżył się do pulpitu. Długo trwał nieruchomo nad dźwigniami i przekładniami urządzenia sterowniczego. Palce jego dużych rąk poruszały się, jakby próbując akordów na niewidzialnym instrumencie muzycznym; zgarbił się, twarz mu stężała. Niza podeszła do Erga, ujęła śmiało jego prawą dłoń i przytuliła ją do swego gładkiego, gorącego z podniecenia policzka. Erg Noor uśmiechnął się z wdzięcznością, pogłaskał wspaniałe włosy dziewczyny i wyprostował się. — Schodzimy w niższe warstwy atmosfery do lądowania! — rzekł mocnym głosem włączając sygnał. Rozległ się gwizd syreny. Ludzie pospiesznie się rozbiegli i zajęli miejsca w ruchomych siedzeniach hydraulicznych. Erg Noor utonął w miękkich objęciach fotela ładowniczego, który się wynurzył z luku przed pulpitem sterowniczym. Zagrzmiały wybuchy silników planetarnych i statek z wyciem pomknął w dół, ku skałom i oceanom nieznanej planety. Urządzenia radarowe i zwierciadła podczerwone badały pierwotne ciemności, czerwone światełka płonęły na skali wysokości przy cyfrze piętnaście tysięcy metrów. Nie należało się spodziewać gór wyższych ponad dziesięć kilometrów na planecie, na której wody i naświetlenie cieplne czarnego słońca współdziałały przy wyrównywaniu jej powierzchni, podobnie jak na Ziemi. Już pierwsze okrążenie ujawniło tylko nieznaczne wyniosłości jak na Marsie. Najwidoczniej działanie sił górotwórczych ustało lub też uległo zahamowaniu. Erg Noor przesunął granicę wysokości lotu na dwa tysiące metrów i włączył potężne reflektory. Pod statkiem rozpościerał się ogromny ocean, istne morze grozy. Gęste, czarne fale wznosiły się i opadały nad straszliwymi głębinami. Biolog, ocierając pot, usiłował z trudem złowić odbity od fali refleks świetlny za pomocą przyrządu, który wykazywał stosunek światła odbitego od danej powierzchni do padającego, czyli albedo. W ten sposób można było określić stan zasolenia lub stopień mineralizacji morza. Lśniąca ciemność wód przechodziła w matową czerń — był to początek lądu. Skrzyżowane promienie reflektorów tworzyły pomiędzy ścianami mroku wąską drogę. Wyłaniały się na niej niespodziewane barwy: żółtawe plamy piachu, to znów szarawozielona powierzchnia obłych złomów skalnych.. „Tantra” kierowana wprawną ręką pomknęła nad kontynentem. Erg Noor poznał równinę. Nie było to jednak płaskowzgórze. Wznosiło się bowiem nad nizinnymi spłachciami lądu zaledwie około stu metrów. Przednie urządzenie radarowe lewej burty dało sygnał gwizdkiem. „Tantra” wycelowała reflektory. Teraz już było widać wyraźnie statek kosmiczny pierwszej klasy. Pokrycie jego części dziobowej z irydu anizotropicznego lśniło w promieniach reflektora jak nowe. W pobliżu nie było widać baraków ani żadnych świateł. Statek stał ciemny i martwy, nie reagując zupełnie na ukazanie się „Tantry”, Promienie reflektorów pobiegły dalej, odbiły się od olbrzymiego dysku o spiralnych występach jak od niebieskiego zwierciadła. Dysk stał pochyło, częściowo zanurzony w czarną glebę. Przez chwilę obserwującym zdawało się, że w tyle, za dyskiem wznoszą się jakieś skały, a dalej gęstniała nieprzejrzana ciemność. Było tam pewnie urwisko lub zejście na dół… Korpusem „Tantry” wstrząsnął ogłuszający świst. Erg Noor chciał lądować możliwie blisko statku i przestrzegał ludzi, którzy mogli się znajdować w strefie śmierci, w promieniu około tysiąca metrów od miejsca lądowania. Słychać było huk silników planetarnych, na ekranach ukazał się obłok rozżarzonych cząstek gleby. Podłoga statku jęła się piąć wzwyż i opadać w dół. Wodzidła hydrauliczne przesunęły się bezszelestnie i zmieniły położenie foteli prostopadle do stojących stromo ścian. Gigantyczne, kolankowate wsporniki odskoczyły od korpusu i wzięły na siebie pierwszy impet zetknięcia się z powierzchnią nieznanego świata. Pchnięcie, uderzenie, znowu pchnięcie i oto „Tantra”, chwiejąc dziobową częścią, znieruchomiała. Jednocześnie stanęły silniki. Erg Noor podniósł rękę ku pulpitowi, znajdującemu się teraz nad głową, i wyłączył dźwignię wsporników. Z wolna, krótkimi opadami statek osiadał, przybierając stopniowo poziome położenie. Lądowanie się skończyło. Jak zawsze, powodowało ono tak silny wstrząs ludzkiego organizmu, że astronauci musieli pozostać przez jakiś czas w swoich fotelach w półleżącej pozycji, zanim przyszli do siebie. Każdego z nich uciskał straszliwy ciężar. Podnosili się z trudem jak po ciężkiej chorobie. Jednakże niestrudzony biolog zdążył już dokonać próby powietrza. — Nadaje się do oddychania! — zakomunikował. — Zaraz przeprowadzę badania mikroskopowe. — Nie trzeba — odezwał się Erg Noor odpinając opakowanie hydraulicznego fotela. — Bez skafandrów nie wolno opuszczać statku. Mogą tu być bardzo niebezpieczne drobnoustroje. W kabinie śluzowej, przy wyjściu, były. już zawczasu przygotowane biologiczne skafandry i specjalne kombinezony — stalowe, zaszyte w skórę, jakby rusztowania z silnikiem elektrycznym, sprężynami i amortyzatorami dla indywidualnego poruszania się w warunkach wzmożonej siły ciężkości. Wdziewało się je na skafandry. Wszystkim spieszyło się, aby poczuć pod nogami twardy grunt, choćby nawet obcy, po sześciu latach tułaczki w międzygwiezdnych przestrzeniach. Kay Ber, Pur Hiss, Ingrida, lekarz Luma i dwóch inżynierów-mechaników winni byli zostać na statku dla pełnienia dyżurów przy radio, reflektorach i aparaturze. Niza stała na boku z hełmem w ręku. — Skąd to wahanie, Nizo? — zawołał do dziewczyny Erg Noor sprawdzając swoją radiostację na hełmie. — Chodźmy do statku! — Ja… — Niza urwała. — Wydaje mi się, że jest martwy i stoi tu już dawno, od lat. Jeszcze jedna katastrofa, jeszcze jedna ofiara okrutnego kosmosu! Rozumiem, że to nieuniknione, ale zawsze na sercu ciężko… zwłaszcza po Zirdzie, po „Algrabie”… — Możliwe, że ten statek uratuje nam życie — odezwał się Pur Hiss nastawiając krótkoogniskową lunetę. Ośmiu podróżników wgramoliło się do komory przejściowej i zatrzymało w oczekiwaniu. — Proszę włączyć powietrze! — dał rozkaz Erg Noor pozostałym na statku. Dzieliła ich od tamtych nieprzepuszczalna ściana. Dopiero kiedy ciśnienie w komorze osiągnęło wysokość dziesięciu atmosfer i było wyższe niż zewnętrzne, dźwigi hydrauliczne wypchnęły ciasno przylegające drzwi. Ciśnienie powietrza niemal wyrzuciło ludzi z komory, nie pozwalając, aby z obcego świata przedostało się do wnętrza statku coś szkodliwego. Drzwi zatrzasnęły się gwałtownie. Smuga reflektora wyznaczyła jaskrawą drogę, po której badacze zaczęli kuśtykać na swoich sprężynowych nogach, ledwie dźwigając ciężkie ciała. Przy końcu świetlnej trasy widniał ogromny statek, ale nierówna, usiana kamieniami droga zdawała się ciągnąć bez końca. Poprzez grubą powłokę atmosfery, obfitującą w wilgoć, prześwitywały gwiazdy w postaci mętnych, rozpływających się plam. Zamiast jaśniejącego w swej wspaniałości kosmosu, niebo planety nasuwało wspomnienie gwiazdozbiorów. Ich mętne, czerwone latarenki nie mogły walczyć z ciemnością panującą na powierzchni planety. Na tle głębokiego mroku statek odcinał się wyraziście i plastycznie. Gruba warstwa lakieru borazonowo-cyrkonowego była tu i ówdzie starta na poszyciu. Prawdopodobnie statek długo wędrował w kosmosie. Eon Tal wydał okrzyk, który zabrzmiał we wszystkich telefonach. Wskazał ręką otwarte drzwi ziejące czarnym otworem i spuszczony przed nimi mały dźwigar. Na gruncie, tuż przy dźwigarze i pod statkiem, sterczały jakieś rośliny. Grube łodygi unosiły ku górze, na wysokość prawie metra, czarne, ząbkowane, o złowieszczym wyglądzie miseczki, ni to liście, ni to kwiaty. Jeszcze większy niepokój budziło wejście do statku. Nie tknięte rośliny i otwarte drzwi świadczyły o tym, że ludzi tu od dawna nie było. Noor, Eon i Niza weszli do dźwigu. Erg nacisnął wyłącznik. Mechanizm z lekkim zgrzytem uniósł posłusznie troje badaczy w otwartą na oścież komorą przejściową. W ślad za nimi weszli pozostali uczestnicy wyprawy. Erg Noor przekazał na statek prośbę o zgaszenie reflektora. Mała gromadka ludzi poczuła się nagle zgubiona w otchłani ciemności. Zdawało się, że świat żelaznego słońca otoczył ich zwartym pierścieniem, jak gdyby chciał stłumić słabe ognisko ziemskiego życia, przeniesionego na powierzchnię ogromnej, ciemnej planety. Zaświecono przymocowane do hełmów latarki. Jak. się okazało, drzwi z komory przejściowej do wnętrza statku były zamknięte, ale nie na zamek. Pod lekkim naciskiem ustąpiły. Astronauci znaleźli się w środkowym korytarzu. Konstrukcja statku różniła się od „Tantry” w nieznacznych szczegółach. — Zbudowany kilkadziesiąt lat temu — powiedział Erg Noor zbliżywszy się do Nizy. Dziewczyna obejrzała się. Poprzez silikol hełmu dostrzegła jego zagadkowy uśmiech. — Nasuwa się nieprawdopodobne przypuszczenie — kontynuował Erg Noor — że to jest… — „Żagiel”! — wykrzyknęła Niza zapominając o wyłączeniu mikrofonu. Wszyscy zwrócili się w jej stronę. Grupa rozpoznawcza dostała się do głównych pomieszczeń statku — do biblioteki-laboratorium, a potem dalej, w dziobowej części, do centralnej sterowni. Chwiejąc się na nogach w swoim „kombinezonie” i często uderzając o ściany, Erg dotarł do głównej tablicy rozdzielczej i stwierdził, że oświetlenie jest włączone, ale widocznie nie było prądu. W ciemności nie przestawały świecić fosforyzujące wskazówki i znaki. Erg Noor odnalazł dźwignię awaryjną i tu, ku zdziwieniu wszystkich obecnych, zajaśniało nieco mgliste światło, które wszystkim wydawało się bardzo jaskrawe. Prawdopodobnie światło zapłonęło także i w dźwigu, gdyż w telefonach zabrzmiał głos Fura Hissa zapytującego o przebieg oględzin. Odpowiedziała mu geolog wyprawy, w chwili gdy Noor stawał na progu centralnej sterowni. Idąc za jego spojrzeniem Niza dostrzegła w górze, pomiędzy dwoma przednimi ekranami napis „Żagiel” — w języku ziemskim i szyfrowanym dialekcie Wielkiego Pierścienia. Niżej, pod linią, były widoczne sygnały wywoławcze Ziemi i współrzędne układu słonecznego. Zaginiony od osiemdziesięciu lat statek został odnaleziony na nieznanej planecie czarnego słońca, o którego systemie mniemano, że jest jedynie ciemnym obłokiem. Oględziny statku nie dawały podstawy do domysłów, co się stało z załogą — tlenowe zbiorniki nie były wyczerpane, zapasów wody i żywności mogło jeszcze wystarczyć na kilka lat. Tu i ówdzie w korytarzach, w centralnej sterowni i w bibliotece widniały dziwne, ciemne zacieki. Na podłodze biblioteki także widać było plamę, podobną do zaschniętej cieczy. Na rufie w maszynowni, przed rozwartymi drzwiami przepierzenia, zwisały oberwane przewody, a masywne statywy chłodni, wykonane z brązu fosforowego, były mocno pogięte. Poza tym statek nie miał żadnych uszkodzeń. Mimochodem dokonano nadzwyczaj ważnego odkrycia: statek posiadał zapasy anamezonu i planetarnych ładunków jonowych, które zapewniały „Tantrze” start z planety i powrót na Ziemię. Przesłany na „Tantrę” komunikat rozproszył nastrój przygnębienia wywołany beznadziejnością sytuacji i podniósł astronautów na duchu. Odpadła konieczność długotrwałych prac związanych z nadaniem komunikatu na Ziemię. Ale za to czekała ich ogromna, mozolna praca: przeładunek pojemników z anamezonem. Niełatwy w normalnych, ziemskich warunkach, tu, na planecie gwiazdy żelaznej, gdzie siła ciążenia była trzykrotnie większa, stawał się skomplikowanym problemem technicznym. Jednakże ludzie epoki Pierścienia nie lękali się trudnych zadań i podejmowali je z zapałem. Biolog wydostał z megnetofonu centralnej sterowni szpulę dziennika lotu. Erg Noor i geolog otworzyli główny, hermetycznie zamknięty schowek, w którym mieściło się archiwum „Żagla”. Zabrali dość znaczny ładunek — mnóstwo zwojów fotonowo-magnetofonowych filmów, dzienników i materiałów zawierających obserwacje astronomiczne i obliczenia. Ledwie żywi ze zmęczenia powrócili na „Tantrę”, gdzie ich z niecierpliwością oczekiwali towarzysze. Tu, w warunkach, do których przywykli, siedząc w jasnym świetle dokoła wygodnego stołu, mieli wrażenie, że porzucony statek kosmiczny był zjawą koszmarnego snu. I astronauci nie mieliby powodu do narzekań, gdyby nie to, że każdy z nich czuł nieustanne działanie siły ciężkości, która ich przytłaczała do straszliwej planety. Przy najmniejszym ruchu krzywili się z bólu. Niesłychanie trudną rzeczą było uzgadnianie ruchów własnego ciała z ruchami „sprężynowego kombinezonu”. Toteż chodzeniu towarzyszyły nieustanne wstrząsy i bolesne potknięcia. Nawet z krótkiego przemarszu powrócili w stanie całkowitego rozbicia. Geolog Bina Led doznała prawdopodobnie lekkiego wstrząsu mózgu, ale i ona, oparłszy się ciężko o stół i ściskając skronie, nie chciała odejść, dopóki nie zostaną przesłuchane ostatnie szpulki dziennika statku. Niza spodziewała się po zapisie rzeczy niezwykłych. Wyobrażała sobie, że usłyszy chrapliwe głosy wzywające ratunku, jęki nabrzmiałe cierpieniem, tragiczne słowa pożegnania. Ale kiedy z aparatu zabrzmiał dźwięczny chłodny głos, dziewczyna drgnęła. Erg Noor, mimo iż świetnie się orientował w historii lotów międzygwiezdnych, nie znał nikogo z załogi „Żagla”. Złożona wyjątkowo z młodzieży, załoga statku ruszyła w niezwykle śmiały rejs na Vegę, nie przekazawszy Radzie Astronautycznej, jak zazwyczaj czyniono, filmu o ludziach biorących udział w wyprawie. Nieznany głos referował zdarzenia, jakie zaszły po siedmiu miesiącach od chwili nadania ostatniego komunikatu na Ziemię. Jeszcze ćwierć wieku przedtem, kiedy „Żagiel” mijał pas kosmicznych lodów przy obrzeżu systemu Vegi, statek doznał uszkodzeń. Otwór w części rufowej udało się załatać, podróż kontynuowano, ale awaria naruszyła system regulacji ochronnego pola silników. Po upływie dwudziestu lat musiano zatrzymać silniki. Jeszcze w ciągu pięciu lat „Żagiel” leciał siłą bezwładności, póki nie nastąpiło odchylenie, wynikłe z niedokładnego wytyczenia kursu. Nadano wtedy pierwszy komunikat. Statek zamierzał wysłać następny komunikat, kiedy trafił do układu gwiazdy żelaznej. Odtąd bieg wydarzeń przypominał historię „Tantry”, z tą tylko różnicą, że statek nie mógł już odlecieć z powodu zahamowania silników napędowych. Nie mógł się też przekształcić w satelitę planety, ponieważ motory przyspieszenia, podobnie jak i anamezonowe, znajdujące się w części rufowej, stały się niezdatne do użytku. „Żagiel” pomyślnie wylądował na nizinnej płaszczyźnie w pobliżu morza. Załoga zabrała się do spełnienia trzech najważniejszych zadań: do próby remontu silników, nadania komunikatu na Ziemię i do badania nieznanej planety. Nie zdążono jeszcze zmontować wieżyczki rakietowej, kiedy w niewytłumaczony sposób zaczęli ginąć ludzie. Ci, których wysłano na poszukiwanie, też nie powracali. Przerwano badania planety. Astronauci opuszczali statek w celu budowy wieżyczki tylko w zwartej grupie, chwile wolne od wyczerpujących zajęć spędzali w zamkniętym na głucho pomieszczeniu. Spiesząc się z nadaniem komunikatu nie zbadano obcego statku, który prawdopodobnie stał w pobliżu „Żagla” od dawna. „To ten dysk!” — pomyślała Niza. Jej oczy spotkały się ze spojrzeniem Erga Noora; ten, widocznie rozumiejąc jej myśli, skinął głową. Z czternastu członków załogi „Żagla” pozostało przy życiu tylko ośmiu. Dalej w dzienniku następowała mniej więcej trzydniowa przerwa, po której komunikaty nadawał wysoki, melodyjny głos kobiecy: Dziś, dnia dwunastego, siódmego miesiąca, trzysta dwudziestego trzeciego roku Pierścienia ukończyliśmy budowę rakiety-nadajnika. Jutro o tej porze… Kay Ber spojrzał odruchowo na skalę godzinową wzdłuż nawijającej się taśmy: godzina piąta rano według czasu „Żagla” i kto wie, która według tej planety… Wyślemy rzetelnie obliczony… — głos urwał się nagle, następnie zabrzmiał znowu, ale głuchszy i słabszy, jakby spikerka była odwrócona od nadajnika —…Włączam! Jeszcze… Głos zamilkł, ale taśma nawijała się dalej. Słuchacze zamienili strwożone spojrzenia. — Coś się musiało stać!.. — powiedziała stłumionym głosem Ingrida Ditra. Z magnetofonu zaczęły dolatywać urywane, głuche słowa: Dwóch się uratowało… Laik nie zdołała doskoczyć… dźwignie mogli zamknąć drzwi! Mechanik Sach Kton poczołgał się ku silnikom… uderzymy planetarnymi… tamci poza wściekłością i grozą nic… Tak, nic… Taśma przez czas jakiś obracała się bezdźwięcznie, po czym odezwał się ten sam głos: Kton prawdopodobnie nie zdążył. Jestem sama i wiem już wszystko. Zanim zacznę — tu głos zabrzmiał z przekonywającą mocą: — Bracia, jeżeli znajdziecie „Żagla”, nigdy nie opuszczajcie swego statku. Spikerka westchnęła i rzekła półgłosem jakby do siebie: Trzeba by się dowiedzieć, co się stało z Ktonem. Wrócę i wyjaśnię szczegółowo… Rozległ się trzask. Taśma nawijała się do końca szpuli jeszcze około dwudziestu minut. Astronauci wytężali słuch, ale nieznana spikerka już się nie odezwała — prawdopodobnie nie wróciła… Erg Noor wyłączył aparat. — Nasi zgładzeni bracia i siostry ratują nas! Czy nie czujecie tu silnej dłoni człowieka Ziemi! Użyczył nam anamezonu, obecnie przestrzega o czyhającym na nas śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie wiem, na czym ono polega, przypuszczam jednak, że groźne jest dla nas obce życie. Gdyby to były żywiołowe siły kosmiczne, zabiłyby nie tylko ludzi. Uszkodziłyby także statek. Mając taką pomoc musimy się za wszelką cenę uratować i zawiadomić Ziemię o odkryciach załogi „Żagla” i naszych własnych. Niech wielki trud zaginionych i ich półwiekowa walka z kosmosem nie idą na marne. — W jaki sposób zamierza się pan zaopatrzyć w paliwo nie wychodząc ze statku? — zapytał Kay Ber. — Czemuż to nie wychodząc ze statku? Będziemy musieli wychodzić i pracować na zewnątrz. Ale przestrzeżono nas i należy przedsięwziąć odpowiednie środki… — Domyślam się — powiedział biolog. — Ogrodzenia ochronne dokoła miejsca pracy. — Nie tylko dokoła miejsca pracy, ale i dokoła trasy pomiędzy dwoma statkami — dodał Pur Hiss. — Oczywiście! Ponieważ nie wiemy, co na nas czyha, zbudujemy ogrodzenie podwójne: za pomocą prądu i promieniowania. Przeciągniemy przewody i na całej trasie stworzymy korytarz świetlny. Tuż obok „Żagla” stoi nie zużytkowana rakieta. Jej energii starczy na cały okres pracy. Nagle Bina Led pochyliła się do przodu i uderzyła głową o stół. Lekarz i drugi astronom wyprawy, pokonując ciążenie, podeszli do zemdlonej towarzyszki. — Nic groźnego — stwierdziła Luma Lasvi. — Wstrząs i zbyt wielkie napięcie nerwowe. Pomóżcie mi zanieść Binę do łóżka. Ta prosta skądinąd akcja zajęłaby prawdopodobnie wiele czasu, gdyby nie to, że mechanik Taron wpadł na pomysł wprzęgnięcia robota do wózka automatycznego. Za pomocą tego aparatu przewieziono osiem osób do łóżek. Czas wypoczynku musiał być należycie wyzyskany, gdyż w przeciwnym razie zbytnie napięcie nie przystosowanego do tutejszych warunków organizmu mogłoby wywołać chorobę. W trudnym dla załogi momencie każdy jej członek był bardzo potrzebny. Wkrótce dwa sprzężone automatyczne wózki, przeznaczone do transportu i prac drogowych, zaczęły wyrównywać trasę pomiędzy dwoma statkami. Wzdłuż wytyczonej drogi przeciągnięto potężne kable. Przy obydwu statkach ustawiono wieżyczki o grubych, przezroczystych kloszach silikoborowych. Siedzący w nich obserwatorzy wysyłali od czasu do czasu z komór pulsacyjnych wachlarze śmiercionośnych promieni. Przez cały czas pracy ani na sekundę nie gasło światło mocnych reflektorów. W podokręciu „Żagla” otwarto główny luk, rozebrano przepierzenia i przygotowano do spuszczenia na wózki cztery pojemniki z anamezonem, wraz z trzydziestoma cylindrami zawierającymi ładunki jonowe. Załadowanie tego wszystkiego na „Tantrę” było sprawą o wiele bardziej skomplikowaną. Nie należało otwierać obu statków, aby nie wpuścić do środka zarodków obcego, zabójczego życia. Astronauci przewieźli z „Żagla” zapasowe balony z powietrzem i przedmuchiwali komorę przejściową od chwili otwarCia luku do momentu zakończenia przeładunku. Oprócz tego burty statku osłaniano promicniowaniami kaskadowymi. Ludzie stopniowo oswajali się z pracą w stalowych kombinezonach, a nawet nieco przywykli do wzmożonej siły ciężkości. Ustały i zmniejszyły się nieznośne bóle w kościach, jakie zaczęli odczuwać zaraz po lądowaniu. Minęło kilka dni ziemskich. Tajemnicze „nic” nie zjawiało się. Temperatura otaczającego powietrza zaczęła szybko opadać. Zerwał się huraganowy wiatr potężniejąc z godziny na godzinę. Był to zachód niewidzialnego słońca. Planeta wykonała pełny obrót i kontynent, na którym stały obydwa statki kosmiczne, objęła noc. Ochłodzenie dzięki prądom konwekcyjnym i wydzielaniu ciepła przez ocean nie było gwałtowne, mimo to jednak po stronie planetarnej „nocy” nastąpił tęgi mróz. Pracę kontynuowano z włączonymi ogrzewaczami wewnętrznymi skafandrów. Pierwszy pojemnik udało się spuścić z „Żagla” i dowieźć do „Tantry”, kiedy na „wschodzie” rozpętał się nowy huragan, znacznie gwałtowniejszy od poprzedniego, „zachodniego” Temperatura szybko skoczyła powyżej zera, strumienie gęstego powietrza niosły ogromne ilości wilgoci, błyskawice przeorywały niebo. Huragan wzmógł się do tego stopnia, że pod naporem wiatru zaczął drgać kadłub statku. Cały wysiłek załogi skoncentrował się na przymocowywaniu pojemnika do podwozia „Tantry”. Ryk huraganu wzmagał się ciągle, na płaskowzgórzu wirowały niebezpieczne trąby powietrzne w kształcie kolumn, przypominające ziemskie tornado. W paśmie światła wyrósł ogromny słup takiej trąby ze śniegu i kurzu, którego lejkowaty wierzchołek sięgał ciemnego sklepienia niebieskiego. Pod jego naciskiem zerwały się przewody wysokiego napięcia, błękitne błyski krótkich spięć zamigotały wzdłuż skręconych w pierścienie drutów. Żółtawe światło reflektorów przy „Żaglu” zgasło, jakby je zdmuchnął wiatr. Erg Noor polecił załodze przerwać pracę i ukryć się w statku. — Tam pozostał obserwator! — zawołała Bina Led, pokazując ledwie widoczny płomyk wieżyczki silikoborowej. — Wiem, tam jest Niza, zaraz idę — powiedział Noor. — Prąd jest wyłączony i tajemnicze „nic” odzyskało swoje prawa — poważnie rzekła Bina. — Jeżeli huragan działa na nas, musi też działać i na owo „nic”. Jestem pewien, że dopóki burza nie osłabnie, nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Ważę tak dużo, że nie zdmuchnie mnie na pewno, jeśli się przycisnę do gruntu i będę pełzał. Już dawno mam ochotę przyłapać to „nic” z wieżyczki. — Czy mogą iść z panem? — Eon Tal przyskoczył do Noora. — Dobrze, ale tylko pan. Jako biolog. Czołgali się długo, wykorzystując nierówności terenu i unika jąć powietrznych trąb. Huragan usiłował oderwać ich od gruntu i unieść z sobą. Raz mu się to nawet udało, ale Erg Noor uchwycił się Eona, powalił się nań i uczepił pazurzastymi rękawicami wielkiego kamienia. Niza otworzyła luk wieżyczki i obaj astronauci wpełzli do środka. Było tu ciepło i zacisznie, wieżyczka, solidnie umocniona, stawiała dzielnie opór wichurze. Rudowłosa dziewczyna ucieszyła się z przybycia kolegów; spędzenie doby sam na sam z burzą na obcej planecie nie należało do przyjemności. Erg Noor przesłał na „Tantrę” meldunek o pomyślnym dotarciu do celu i reflektor statku zgasł. Teraz w mroku świeciło tylko słabiutkie światełko wieżyczki. Grunt drgał od porywów burzy, uderzeń piorunów i stąpania groźnych trąb powietrznych. Niza siedziała na obrotowym krześle, wsparta plecami o reostat. Erg Noor i biolog przysiedli u jej stóp, na pierścieniowatym występie fundamentu wieżyczki. W swoich skafandrach zajęli prawie całą przestrzeń. — Proponuję, żebyśmy się przespali — zabrzmiał w telefonach głos Erga Noora. — Do „ciemnego” świtu pozostaje dwanaście godzin, dopiero wtedy huragan zacichnie i zrobi się ciepło. Niza i biolog zgodzili się z ochotą. Przytłoczeni potrójnym ciężarem, skurczeni w skafandrach obciśniętych sztywnymi rusztowaniami, wkrótce zasnęli w ciasnej wieżyczce wstrząsanej przez burzę. Zdumiewająca jest zdolność ludzkiego organizmu przystosowywania się do wszelkich warunków i siła jego odporności. Od czasu do czasu Niza budziła się, nadawała na „Tantrę” uspokajające wiadomości i drzemała znowu. Huragan osłabł znacznie, drgania gruntu ustały. Teraz mogło się zjawić owo „nic” czy raczej „coś”. Obserwatorzy zażyli PU, pigułki uwagi, dla orzeźwienia wyczerpanego systemu nerwowego. — Ten statek kosmiczny nie daje mi spokoju — powiedziała Niza. — Bardzo bym się chciała dowiedzieć, kim są „oni” i jak się tutaj dostali… — Ja także — odparł Erg Noor. — Od dawna już w obwodzie Wielkiego Pierścienia krążą legendy o gwiazdach żelaznych i ich planetach-pułapkach. W bardziej zaludnionych okolicach Galaktyki, gdzie loty kosmiczne odbywały się już od dawna, istnieją planety zaginionych statków. Być może i na tej planecie są statki pochodzące z czasów dawniejszych, choć i spotkanie trzech statków w naszej rzadko zaludnionej okolicy to zjawisko zupełnie wyjątkowe. W pobliżu Słońca dotychczas nie wiedziano nic o istnieniu jakiejkolwiek gwiazdy żelaznej. Odkryliśmy pierwszą z nich. — Czy pan zamierza zbadać statek-dysk? — zapytał biolog. — Oczywiście. Żaden uczony nie wybaczyłby sobie zlekceważenia takiej sposobności. Statki dyskokształtne w okolicach sąsiadujących z nami są dotąd nie znane. Ten prawdopodobnie wędrował po Galaktyce przez kilka tysięcy lat po zagładzie załogi lub ciężkim uszkodzeniu. Być może, wiele z odbieranych, a niezrozumiałych dotąd nadań w obwodzie Pierścienia będzie można rozszyfrować po zbadaniu materiałów, które zawiera statek. Ma dziwaczny wygląd: spirala dyskowata, a żebrowanie na powierzchni bardzo wypukłe. Gdy się tylko skończy przeładunek z „Żagla”, zajmiemy się zbadaniem tamtego. Teraz nie wolno odrywać od pracy ani jednej osoby. — Przecież udało nam się zbadać „Żagiel” w ciągu paru godzin… — Oglądałem dysk przez stereoteleskop. Jest zamknięty, nigdzie nie ma ani śladu jakiegokolwiek otworu. Przedrzeć się do wnętrza statku kosmicznego, który posiada sprawdzoną ochronę przed siłami o wiele potężniejszymi niż ziemskie żywioły, to rzecz bardzo trudna. Niechby kto spróbował przebić się do wnętrza „Tantry” poprzez jej opancerzenie z metalu o przebudowanej wewnętrznie strukturze krystalicznej, poprzez zewnętrzne poszycie borazonowe. To sprawa nieco trudniejsza niż zdobycie twierdzy. Tym bardziej że się ma do czynienia ze statkiem całkowicie obcym, o konstrukcji nieznanej, opartej na nieznanych także zasadach. Spróbujemy go jednak zbadać. — A kiedy zajmiemy się materiałami znalezionymi w „Żaglu”? — spytała Niza. — Zawierają one z pewnością ciekawe informacje dotyczące tych przepięknych światów, o których była mowa w komunikacie. W telefonie rozległ się dobroduszny śmiech Erga: — Ja, który od dzieciństwa marzyłem o Vedze, sam płonę z niecierpliwości. Ale za to będziemy mieli dość czasu w drodze powrotnej do domu. Przede wszystkim trzeba się wyrwać z tego mroku, z dna piekieł, jak się mawiało w starożytności. Astronauci z „Żagla” widocznie nigdzie nie lądowali, bo w przeciwnym razie w zasobnikach przeznaczonych na zbiory statku znaleźlibyśmy jakieś przedmioty z różnych planet. Tymczasem były tylko filmy, obliczenia pomiarowe i zapisy zdjęć… Erg Noor zamilkł i przez chwilę nasłuchiwał. Nawet czułe mikrofony nie przekazywały żadnych szmerów — burza ucichła. Nagle z zewnątrz dobiegł jakiś zgrzytliwy szelest. Noor skinął ręką i Niza wyłączyła światło. Ciemność w wieżyczce nagrzanej promieniowaniem podczerwonym zdawała się być gęsta niczym czarna ciecz, jakby wieżyczka znajdowała się na dnie oceanu. Poprzez przejrzysty klosz silikoborowy zamigotały brązowe płomyki mające kształt gwiazdek o ciemnoczerwonych lub zielonawych promieniach. Gwiazdki gasły i zapalały się na nowo, tworząc łańcuszki, pierścienie i ósemki, bezdźwięcznie ślizgające się po gładkiej i twardej jak diament powierzchni klosza. Ludzie w wieżyczce odczuli dziwne pieczenie w oczach i ostry ból na powierzchni ciała, przypominający kłucie, jak gdyby krótkie promienie brązowych gwiazdek wbijały się igłami w neurony. — Nizo — szepnął Erg Noor — proszę przesunąć regulator na pełne żarzenie. Wieżyczka rozbłysła jasnym, niebieskim światłem ziemskim. Oślepiony nim Erg Noor nie dostrzegł nic. Niza i Eon zdążyli jednak zauważyć, a może im się tylko zdawało, że mrok po prawej stronie wieżyczki nie ustąpił natychmiast, lecz trwał przez chwilę w postaci jakiegoś stworu najeżonego mackami. „Coś” momentalnie wciągnęło macki i odskoczyło w tył razem ze ścianą ciemności, odepchniętą przez światło. — Może to po prostu przywidzenie — powiedziała Niza — widmowe zgęszczenie ciemności dokoła ładunków jakiejś energii w rodzaju, na przykład, naszych błyskawic kulistych, a nie forma życia? Skoro wszystko tu jest czarne, błyskawice także powinny być czarne. — Domysł pani jest poetyczny — odparł Erg Noor — obawiam się jednak, że nieprawdziwy. Przede wszystkim „coś” atakowało nas mając na względzie nasze żywe ciała. Właśnie to „coś” zniszczyło załogę „Żagla”. Jeżeli ono jest zorganizowane i wytrwałe, jeśli może się poruszać w określonych kierunkach, skupiać i wysyłać jakąś energię, wtedy, oczywiście, o żadnym widmie powietrznym nie może być mowy. Jest to twór żywej materii, który usiłuje nas pożreć! Biolog poparł stanowisko szefa; — Wydaje mi się, że tu, na tej planecie, która jest planetą ciemności jedynie dla nas, ponieważ oczy nasze nie reagują na promienie podczerwone, a więc cieplnej części widma, inne promienie, żółte i niebieskie, powinny bardzo silnie oddziaływać na te stworzenia. Ich reakcja jest tak błyskawiczna, że zaginieni towarzysze z „Żagla” nie byli w stanie jej zauważyć oświetlając miejsce napaści… A kiedy zauważyli, było już za późno i konający nic nie mogli opowiedzieć żywym… — Zaraz powtórzymy doświadczenie, chociaż zbliżanie się do tego stwora jest bardzo przykre. Niza wyłączyła światło i znów troje obserwatorów utkwiło wzrok w nieprzejrzanych ciemnościach oczekując stworzeń świata mroku. — W co one są uzbrojone? Dlaczego ich zbliżenie daje się odczuć poprzez klosz i skafander? — zadawał biolog głośno pytania. — To jakiś szczególny rodzaj energii? — Rodzajów energii mamy bardzo niewiele, a ta jest bez wątpienia z gatunku elektromagnetycznych. Oczywiście, istnieje całe mnóstwo najrozmaitszych jej modyfikacji. Ten nieznany stwór posiada broń oddziaływającą na nasz system nerwowy. Można sobie wyobrazić, jaki byłby rezultat, gdyby taka macka dotknęła ciała pozbawionego osłony. Erg Noor wzdrygnął się. Nizę Krit też przeszedł dreszcz, gdy spostrzegła łańcuszki brązowych płomyków zbliżające się z trzech stron. — Jest ich kilka! — cicho zawołał Eon. — Nie należy chyba dopuścić do tego, by dotykały klosza. — Racja. Niech każdy z nas odwróci się tyłem do światła i patrzy tylko w swoją stronę. Nizo, proszę włączyć! Tym razem każdy z obserwatorów zdążył zauważyć odrębne szczegóły, które w sumie stworzyły obraz istot podobnych do ogromnych, płaskich meduz, płynących na nieznacznej wysokości nad powierzchnią ziemi. Dołem kołysały się jak gdyby gęste frędzle. Niektóre macki były zbyt krótkie w porównaniu z wymiarami stwora i nie przekraczały metra długości. Przy ostrych kątach romboidalnego cielska zwijały się i rozwijały po dwie macki znacznie dłuższe niż pozostałe. U nasady macek biolog dostrzegł olbrzymie pęcherze z lekka prześwitujące od wewnątrz i jakby rozpylające na całą powierzchnię macek gwieździste błyski. — Obserwatorzy, dlaczego włączacie i wyłączacie światło? — zabrzmiał nagle w hełmach dźwięczny głos Ingridy. — Potrzebujecie pomocy? Burza się skończyła i zabieramy się do pracy. Zaraz do was przyjdziemy. — W żadnym wypadku! — powiedział surowo Noor. — Stoimy wobec wielkiego niebezpieczeństwa. Proszę mnie połączyć ze wszystkimi. Erg Noor opowiedział o straszliwych meduzach. Po naradzie podróżnicy zdecydowali się wysunąć na wózku część silnika planetarnego. Strumienie ognia długie na trzysta metrów pomknęły ponad kamienistą równiną, zmiatając na swej drodze wszystko widzialne i niewidzialne. Nie minęło nawet pół godziny i zerwane kable zostały przeciągnięte na nowo. Ochronę odbudowano. Było jasne dla wszystkich, że anamezon powinien być załadowany przed nastaniem nocy planetarnej. Udało się tego dokonać kosztem niewiarogodnych wysiłków. Zmęczeni i wyczerpani astronauci zamknęli szczelnie luki i ukryli się pod osłoną niezniszczalnego pancerza statku, przysłuchując się spokojnie odgłosom szalejącego na zewnątrz huraganu. Ten mały, jasno oświetlony światek, niedostępny dla ciemności, zdawał się jeszcze przytulniejszy. Ingrida i Luma rozsunęły stereoekran. Film wybrano trafnie. Błękitna woda Oceanu Indyjskiego pluskała przy stopach astronautów siedzących w bibliotece. Odbywały się Igrzyska Posejdonowe, zawody światowe we wszystkich konkurencjach sportu wodnego: skoki, pływanie, nurkowanie, zawody na deskach motorowych, na tratewkach. Widzieli tysiące wspaniałych, młodych ciał pokrytych brązem opalenizny, słyszeli dźwięczne śpiewy, śmiech, uroczystą muzykę finałów… W epoce Pierścienia wszystkich ludzi łączyła z morzem taka przyjaźń, jaka dawniej istniała tylko w krajach nadmorskich. Niza pochyliła się ku siedzącemu obok niej biologowi, pogrążonemu w głębokim zamyśleniu. Zdawało się, że dusza jego uleciała w bezkresną dal, ku miłej sercu rodzimej planecie z jej całkowicie ujarzmioną przyrodą. — Brał pan udział w takich zawodach? Biolog spojrzał na nią nie rozumiejącym wzrokiem. — A, w tych tutaj? Nie, ani razu. Zamyśliłem się i nie zrozumiałem początkowo pytania. — Czyż nie o tym pan myślał? — dziewczyna pokazała na ekran. — Jakże przyjemne jest kontemplować piękno naszego świata po ciemnościach, burzy i czarnych meduzach elektrycznych! — Tak, oczywiście. Toteż człowieka bierze ochota przyłapać taką meduzę. Właśnie nad tym łamałem sobie głowę. Niza odwróciła się od uśmiechniętego już biologa i wymieniła uśmiech z Ergiem Noorem. — Pan też rozmyślał nad tym, jak złapać taką czarną zgrozę? — spytała Niza kpiącym tonem. — Nie, myślę o statku-dysku. Iskierki śmiechu w oczach Erga rozgniewały Nizę. — Teraz rozumiem, czemu w starożytności ród męski zajmował się wojnami. Myślałam, że to tylko przechwałki mężczyzn, którzy uważali się za silnych w nie zorganizowanym społeczeństwie. — Nie ma pani racji, chociaż częściowo zrozumiała pani naszą psychikę. Ale ja już taki jestem: im bardziej kocham moją planetę, tym usilniej chciałbym jej służyć: uprawiać ogrody, wydobywać kruszce, przysparzać dóbr materialnych i duchowych, aby po mnie pozostał jakiś ślad w postaci konkretnych rezultatów pracy moich rąk i głowy. Znam tylko kosmos, sztukę astronautyki i tylko tym mogę służyć ludzkości. Ale przecież loty nie są celem samym w sobie. Jest nim zdobywanie nowej wiedzy, odkrywanie nowych światów, takich, z których kiedyś uczynimy równie piękne planety jak nasza ziemia. A pani jakiej sprawie służy? Czemu panią tak pociąga tajemnica statku? Czy to tylko zwykła ciekawość? Dziewczyna w gwałtownym wysiłku pokonała ciężar rąk i wyciągnęła je do Erga. On ujął je w swe duże dłonie i delikatnie pogłaskał. Policzki Nizy poróżowiały, zmęczone ciało napełniła nowa energia. Tak jak wtedy, przed niebezpiecznym lądowaniem, przytuliła policzek do dłoni Erga, wybaczając jednocześnie biologowi jego rzekomą zdradę Ziemi. Aby dać dowód, że przecież zgadza się ze stanowiskiem każdego z nich, Niza przedstawiła im pomysł, który jej właśnie przyszedł do głowy. Należało opatrzyć jeden z zasobników na wodę automatycznie zatrzaskującą się pokrywą i włożyć do środka kawał konserwowanego mięsa jako przynętę. Jeżeli „czarna meduza” dostanie się do wnętrza zbiornika i pokrywa się zatrzaśnie, należałoby przez zawczasu przygotowane krany przedmuchać zasobnik nieczynnym chemicznie gazem i przymocować pokrywę na stałe przez spawanie. Eon przyjął propozycję Nizy z entuzjazmem. Erg Noor ze swej strony zajął się nastrajaniem człekokształtnego robota i przygotowywał potężny frez elektryczny, za pomocą którego zamierzał przedostać się do wnętrza dyskowatego statku. Burze wreszcie ustały, po mrozie zrobiło się ciepło — nadszedł dziewięciodobowy „dzień”. Przetransportowanie ładunków jonowych i cennych przyrządów miało trwać jeszcze cztery dni ziemskie. Ponadto Erg Noor postanowił wziąć także niektóre rzeczy osobiste należące do zaginionej załogi, by po skrupulatnej dezynfekcji dostarczyć je na Ziemię jako pamiątki dla krewnych. Piątego dnia wyłączono prąd i biolog wraz z dwoma ochotnikami, Kayem Berem i Ingridą, zamknął się w wieżyczce obserwacyjnej przy „Żaglu”. Czarne stwory zjawiły się niezwłocznie. Biolog przygotował ekran podczerwony, tak że mógł bez przeszkód obserwować straszliwe meduzy. Do zasobnika-pułapki zbliżyła się jedna z nich; złożyła macki, zwinęła się w kłąb i wlazła do wnętrza. Nieoczekiwanie jeszcze jeden romboidalny kształt zjawił się przy otworze zasobnika. Pierwszy potwór błyskawicznie rozcapierzył macki — zamigotały gwieździste płomyki przekształcając się w pasma wibrującego, ciemnoczerwonego światła, które zabłysło na ekranie niewidzialnych li zielonymi błyskawicami. Pierwszy potwór ustąpił miejsca m towarzyszowi; wtedy drugi momentalnie zwinął się w kłąb i upadł na dno zasobnika. Biolog wyciągnął rękę ku wyłącznikowi, ale Kay Ber go powstrzymał. Teraz już w zasobniku znajdowały się dwie meduzy. Było rzeczą zdumiewającą, w jaki sposób stwory mogły do tego stopnia zmniejszyć swoją objętość. Naciśnięcie guzika — i pokrywa zatrzasnęła się. Natychmiast ze wszystkich stron kilka czarnych potworów oblepiło ogromne, pokryte cyrkonem naczynie. Biolog włączył światło i poprosił „Tantrę” o włączenie ochrony. Czarne widma rozpłynęły się według swego zwyczaju momentalnie, ale dwa z nich pozostały w niewoli pod hermetyczną pokrywą zbiornika. Biolog zbliżył się doń, dotknął pokrywy i krzyknął przeraźliwie. Jego lewa ręka zwisła jak sparaliżowana. Mechanik Taron wdział ochronny skafander, by przedmuchać zbiornik czystym azotem ziemskim i przeprowadzić spawanie brzegów pokrywy. Krany zostały także zamknięte przez spawanie, po czym kocioł owinięto zapasową izolacją ze statku i umieszczono w zasobniku zbiorów wyprawy. Zwycięstwo opłacono drogo — mimo wysiłków lekarza paraliż ręki biologa nie ustępował. Eon Tal bardzo cierpiał, ale ani myślał rezygnować z wyprawy do statku. Erg Noor, znając jego pasję badawczą, nie mógł pozostawić go na „Tantrze”. Okazało się, że statek-dysk znajduje się znacznie dalej od miejsca postoju „Tantry”, niż można było z początku przypuszczać. Także niedokładnie określono wymiary statku w mglistym świetle reflektorów. Był to kolos o średnicy trzystu pięćdziesięciu metrów. Aby dociągnąć system ochrony do tajemniczego dysku, musiano zdjąć kable z „Żagla”. Zagadkowy statek zawisł nad ludźmi stromą ścianą, której górne kontury ginęły w plamistym mroku nieba. Kadłub statku pokrywała malachitowa popękana masa około jednego metra grubości. W szparach prześwitywał niebieski metal, szczególnie dobrze widoczny w miejscach, z których warstwa malachitowa zupełnie odpadła. Zwrócona ku „Żaglowi” strona dysku była zaopatrzona w skręcony spiralnie walec, tworzący znaczne wybrzuszenie, które liczyło piętnaście metrów średnicy i około dziesięciu metrów wysokości. Druga strona statku, zatopiona w nieprzejrzanym mroku, miała kształt odcinka kuli o grubości dwudziestu metrów. I po tej stronie także się znajdował spiralnie skręcony walec, co wyglądało tak, jak gdyby na zewnątrz wystawała tkwiąca w kadłubie statku rura. Kolosalny dysk zarył się głęboko w glebę. U stóp stromej ściany dostrzeżono stopione kamienie, których zakrzepłe strugi rozpłynęły się na boki niby gęsta, stwardniała smoła. Wiele godzin stracono na poszukiwania jakiegokolwiek luku czy wejścia. Był albo dokładnie ukryty pod malachitową powłoką czy też farbą, albo. też zamknięto go tak starannie, że krawędzie były niewidoczne. Nie znaleziono też żadnych otworów systemu optycznego ani kranów do przedmuchiwania. Potężny dysk czynił wrażenie jednolitego bloku metalu. Erg Noor przewidział tę trudność i postanowił otworzyć kadłub statku za pomocą elektrohydraulicznego frezu, który przebijał najtwardsze ściany międzygwiezdnych samolotów. Po krótkiej naradzie postanowiono najpierw ściąć wierzchołek spiralnego walca. Tam przypuszczalnie znajdowała się próżnia, rura czy może korytarz, którym można byłoby się dostać do wnętrza. Zbadanie dysku wymagało zorganizowania specjalnej wyprawy. Należało się jednak uprzednio przekonać, czy we wnętrzu tego gościa z dalekich światów zachowały się nienaruszone przyrządy i materiały, czy ocalało wszystko, co by mówiło o życiu i pracy astronautów, którzy przemierzyli tak wielkie przestrzenie, że loty ziemskich statków kosmicznych wydawały się nieśmiałymi wycieczkami w kosmos. Walec spiralny po drugiej stronie dysku dotykał gleby. Tam więc podciągnięto reflektor i przewody wysokiego napięcia. Sinawe światło odbite od dysku rozprysło się po równinie dosięgając wysokich kształtów o nieokreślonych konturach, prawdopodobnie skał, przeciętych bramą bezdennej ciemności. Ale zarówno światła zamglonych gwiazd, jak i błyski reflektora sprawiały wrażenie, że w tej bramie mroku istnieje pustka. Prawdopodobnie tam zaczynało się zejście na płaską równinę zauważoną w czasie lądowania „Tantry”. Warcząc głucho wózek automatyczny zbliżał się do dysku i wyładował uniwersalnego robota, jedynego, jakim rozporządzała załoga „Tantry”. Nieczuły na potrójne ciążenie, stanął przy metalowej ścianie podobny do grubego człowieka na krótkich nogach, o długim tułowiu i niepomiernie dużej, groźnie pochylonej głowie. Posłuszny rozkazom Erga Noora, robot wzniósł swoje cztery górne kończyny uzbrojone w ciężki frez. Stojąc na szeroko rozstawionych nogach był gotów wypełnić niebezpieczne zadanie. — Uwaga, kierować robotem będziemy tylko my, Kay Ber i ja, w skafandrach o najwyższej mocy ochronnej — zarządził Noor przez telefon. — Kto jest w lekkim skafandrze biologicznym, niech odejdzie jak najdalej. Noor się zająknął. Raptem opanowało go uczucie dziwnego lęku, paraliżujące wolę działania. Cały okryty potem, postąpił krok w kierunku czarnego mroku. Okrzyk Nizy, który się rozległ w jego telefonie, przywrócił mu świadomość. Zatrzymał się, lecz ciemna siła kiełkująca w duszy znów pchnęła go naprzód. Razem z Ergiem, tak samo się zatrzymując i najwidoczniej staczając z sobą walkę wewnętrzną, szli powoli ku granicy światła Kay Ber i Eon Tal. Tam, w bramie mroku, w kłębach mgły, poruszały się jakieś kształty zupełnie dla ludzkiej wyobraźni niepojęte. Nie były to znane już postacie meduzowatych stworów; w szarym cieniu kołysał się czarny krzyż o szerokich ramionach, z wypukłą elipsą pośrodku. Na trzech zakończeniach krzyża widniały soczewki pobłyskujące w świetle reflektora, który z trudnością przebijał swym promieniem mgławicę wodnych oparów. Podstawa krzyża tonęła w mroku nie oświetlonego wgłębienia gruntu. Erg Noor szedł szybciej od innych, zbliżył się do niezrozumiałego przedmiotu na odległość stu kroków i runął na ziemię. Zanim przerażeni ludzie zdążyli pojąć, że w ich oczach rozstrzyga się sprawa życia lub śmierci Noora, czarny krzyż stanął powyżej kręgu naciągniętych kabli i pochylony w przód jak łodyga wielkiej rośliny, wyraźnie usiłował przekroczyć pole ochronne i dosięgnąć Erga Noora. Niza w zapamiętaniu, które ustokrotniło jej siły, podbiegła do robota i przekręciła rączkę na jego karku. Wolno i jakby niepewnie wznosił robot swój frez w górę. Wtedy, zwątpiwszy o własnej umiejętności pokierowania skomplikowanym mechanizmem, dziewczyna skoczyła naprzód i zasłoniła sobą Noora. Z trzech kończyn krzyża trysnęły wężowate jasne strugi błyskawic. Dziewczyna padła na Erga Noora rozrzucając szeroko ręce. Na szczęście jednak robot skierował lejkowaty ochraniacz ostrza frezu w środek krzyża. Czarny stwór wygiął się konwulsyjnie, jakby padał na wznak, i znikł w nieprzejrzystej ciemności. Erg Noor i jego dwaj koledzy natychmiast odzyskali przytomność, podnieśli dziewczynę i odeszli poza krawędź: statku. Ich towarzysze już wytaczali zaimprowizowane z planetarnego silnika „działo”. Z uczuciem wściekłości, którego nigdy dotąd nie doświadczał, Erg Noor skierował niszczący strumień promieniowania na skaliste wrota, uważnie omijając równinę i starając się nie opuścić ani jednego metra kwadratowego gruntu. Eon Tal ukląkł przy Nizie, półgłosem zadawał jej pytania przez telefon i usiłował przez silikol hełmu dojrzeć jej twarz. Dziewczyna leżała bez ruchu, z zamkniętymi oczyma. Oddechu nie mógł biolog dosłyszeć przez telefon ani też wyczuć przez grubą powłokę skafandra. — Potwór zabił Nizę! — zawołał z rozpaczą Eon Tal widząc nadchodzącego Noora. Poprzez wąski przeziernik hełmu biolog nie mógł dostrzec wyrazu jego oczu. — Proszę ją natychmiast oddać pod opiekę Lumy — metaliczne nuty w głosie Erga Noora zadźwięczały wyraźniej niż kiedykolwiek. — Niech pan też pomoże w rozpoznaniu tego przypadku… Pozostaniemy tu w szóstkę i przeprowadzimy badania do końca. Geolog pójdzie z panem i po drodze od dysku do statku zbierze wszystkie okazy kamieni. Nie możemy się dłużej zatrzymywać na tej planecie. Tu należałoby prowadzić prace badawcze w pancerzach wysokoodpornych, a my moglibyśmy tylko narazić wyprawę na zagładę. Proszę zabrać trzeci wózek. Erg Noor obrócił się i ruszył ku statkowi. „Działo” wysunięto do przodu. Stojący przy nim inżynier mechanik co dziesięć minut włączał strumień ognia omiatając nim całe półkole aż do krawędzi dysku. Robot uniósł frez nad grzebieniem drugiej pętli zewnętrznej walca, który tu sięgał piersi automatu. Rozgłośny huk przeniknął nawet przez grubą powłokę skafandrów ochronnych. Na powierzchni malachitowej warstwy powstały wężowate pęknięcia. Twarda masa odpadała uderzając o metalowe żebrowanie robota. Boczne ruchy frezu oddzieliły całą płytę warstwy, obnażając ziarnistą powierzchnię o jaskrawobłękitnej barwie, przyjemnej dla oka nawet w świetle reflektora. Kay Ber nakreślił kwadrat takiej wielkości, aby mógł się w nim zmieścić człowiek w skafandrze, po czym zmusił robota do dokonania cięcia w błękitnym metalu. Frez nie przebił jednak całej grubości powłoki. Poruszając nim ciągle, robot nakreślił drugą linię. Cięcie w metalu przekroczyło głębokość metra. Kiedy mechaniczny pomocnik człowieka wyznaczał trzeci bok kwadratu, rozcięte płaty zaczęły odstawać i skręcać się na zewnątrz. — Ostrożnie! Wszyscy do tyłu! Padnij! — krzyknął w mikrofon Erg Noor wyłączając robota i odskakując również. Gruby kawał metalu zwinął się nagle jak pokrywka puszki od konserw. Z otworu wytrysnął strumień jaskrawego, tęczowego ognia. Błękitny metal stopił się momentalnie i zakrył przecięty otwór. Z potężnego robota pozostał jedynie zwał stopionego metalu, z którego żałośnie sterczały krótkie nogi. Erg Noor i Kay Ber ocaleli jedynie dzięki wdzianym zawczasu skafandrom. Wybuch odrzucił astronautów daleko od dziwnego statku, wywrócił „działo” i zerwał przewody wysokiego napięcia. Gdy oprzytomnieli po wstrząsie, zrozumieli, że są bezbronni. Na. szczęście leżeli w zasięgu światła reflektora. Nikt nie doznał poważnych obrażeń, ale Erg Noor postanowił położyć koniec tej akcji. Porzuciwszy niepotrzebne narzędzia, kable i reflektor, badacze załadowali się na nie uszkodzony wózek i z pośpiechem rejterowali do własnego statku. Jeśli próba otwarcia statku nie zakończyła się katastrofą, należy to zawdzięczać szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Druga próba mogła się skończyć tragicznie. A Niza? Co się dzieje z najmilszym astronawigatorem?… Erg Noor miał nadzieję, że skafander osłabił zabójczą moc czarnego krzyża. Przecież biologa nie uśmierciło dotknięcie czarnej meduzy. Ale tu, z dala od potężnych instytutów leczniczych Ziemi, czy będą w stanie przeciwdziałać sile nieznanej broni?… W komorze przejściowej Kay Ber zbliżył się do Erga i wskazał mu lewy naramiennik. Noor spojrzał na lustra w komorze przejściowej, w których każdy powracający z nieznanej planety musiał się przejrzeć. Cienka listwa cyrkonowo-tytanowego naramiennika była rozpruta. Z poszarpanej bruzdy sterczał kawałek jasnobłękitnego metalu, wbity w podszewkę izolacyjną, ale nie sięgający wewnętrznej warstwy skafandra. Z trudem udało się wydobyć odłamek zagadkowego metalu, który zostanie dostarczony na Ziemię. Erg Noor, uwolniwszy się od skafandra, wyczerpany dławiącym ciężarem straszliwej planety, wgramolił się wreszcie do wnętrza własnego statku. Członkowie załogi oczekiwali go z niecierpliwością. Katastrofę przy dysku obserwowano przez stereowizofony, tak że nie było potrzeby wypytywać o wyniki wyprawy. 4. Rzeka czasu Veda Kong i Dar Wiatr stali na małej okrągłej platformie śmigłowego śrubowca, wolno płynącego ponad nie kończącym się stepem. Pod działaniem lekkiego wietrzyka gęste, kwitnące trawy kołysały się szerokimi falami. Daleko na lewo widniało stado czarno-białego bydła, potomków zwierząt stanowiących skrzyżowanie jaków, krów i bawołów. Wokoło wznosiły się niewysokie wzgórza i płynęły wolno rzeki o szerokich dolinach. Spokojem i swobodą przestrzeni tchnęło z tego płaskiego wycinka kory ziemskiej, noszącego niegdyś nazwę Niziny Zachodnio-Syberyjskiej. Dar Wiatr patrzył na ziemię, na której kiedyś rozciągały się ponure bagniska lub wyrastały rzadkie i cherlawe lasy syberyjskiej Północy. Przypomniał sobie obraz dawnego mistrza, który w dzieciństwie wywarł na nim niezapomniane wrażenie. Nad brzegiem rzeki, tworzącej w tym miejscu zakręt, stała szara ze starości cerkiew, zwrócona ku nadrzecznym polom i łąkom. Cienki krzyż na kopule czerniał pod kłębowiskiem niskich ciężkich chmur. Na maleńkim cmentarzu przy cerkwi gromadka brzóz i wierzb płaczących chyliła pod wiatrem postrzępione wierzchołki. Nisko zwisające gałęzie prawie dotykały na pół zbutwiałych krzyży obalonych przez burze i czas wśród świeżej, mokrej trawy. Za rzeką piętrzyły się ogromne, szarofioletowe obłoki. Woda i wszystko dokoła połyskiwało bezlitośnie chłodnym blaskiem. Siąpił dokuczliwy jesienny deszcz, typowy dla tych zimnych i nieprzytulnych okolic północnych. Cała gama sinawo-zielonoszarych barw obrazu mówiła o wielkich obszarach nieurodzajnej ziemi, na której człowiekowi żyje się trudno, chłodno i głodno, gdzie tak bardzo daje się odczuć jego osamotnienie, charakterystyczne dla dawnych czasów ludzkiego nierozumu. Widziany w muzeum, w głębi przejrzystego, ochronnego pancerza, odnowiony i naświetlony niewidzialnymi promieniami, obraz ten wydawał się Darowi Wiatrowi oknem otwartym na daleką przeszłość. Dar Wiatr bez słowa spojrzał na Vedę. Młoda kobieta trzymała rękę na poręczy śrubowca. Myślała o czymś w skupieniu, patrząc na chylące się pod wiatrem trawy. Stokłosy kołysały się szerokimi, srebrnymi falami. Wolno płynęła ponad stepem okrągła platforma śrubowca. Zrywały się upalne podmuchy, rozwiewały włosy i suknię Vedy, dyszały skwarem w oczy Dara Wiatra. Ale automatyczny przyrząd wyrównujący działał szybciej niż myśl i latająca platforma tylko drgała i cokolwiek się chwiała. Dar Wiatr pochylił się nad ramką kursografu. Pasemko mapy przesuwało się szybko, odbijało ich własny ruch — można było pomyśleć, że chyba wysunęli się nieco za daleko na północ. Od dawna przekroczyli sześćdziesiąty równoleżnik, przelecieli nad miejscem, gdzie Ob łączy się z Irtyszem, i zbliżali się do wzniesień zwanych Syberyjskimi Zwaliskami. W ciągu czterech miesięcy prac wykopaliskowych, prowadzonych na starożytnych kurhanach ałtajskiego podgórza, badacze zdążyli się już przyzwyczaić do gorących stepów. W czasach, ku którym się cofnęli, tylko nieliczne gromadki uzbrojonych jeźdźców z rzadka przemierzały te bezkresne pustkowia. Veda odwróciła się i w milczeniu wskazała ręką w przód. Tam,» w strugach nagrzanego powietrza, pływała jakby ciemna wyspa oderwana od podłoża. Po kilku minutach śrubowiec zbliżył się do niewielkiego wzgórka, prawdopodobnie hałdy dawnej sztolni. Nic nie pozostało z urządzeń starej kopalni, jedynie ten wzgórek zarosły krzewami dzikiej wiśni. Latająca platforma gwałtownie się przechyliła. Dar Wiatr przytrzymał Vedę i skoczył z nią na podniesiony brzeg (platforemki. Śrubowiec wyrównał lot na drobną cząstkę sekundy po to, by natychmiast runąć na płask w dół. Zadziałały amortyzatory i odrzut cisnął Vedę i Dara Wiatra na zbocze pagórka, wprost w gęstwę kolczastych zarośli. Po chwilowym milczeniu wśród stepowej ciszy zabrzmiał niski, gardłowy śmiech Vedy. Dar Wiatr wyobraził sobie własną podrapaną twarz i zawtórował Vedzie ciesząc się, że nic jej się nie stało i że wypadek skończył się szczęśliwie. — Nic dziwnego, że loty śrubowcem wyżej niż na osiem metrów są zakazane — powiedziała Veda Kong. — Teraz rozumiem… — Jak tylko się coś zepsuje, aparat momentalnie spada, a wtedy jedyna nadzieja w amortyzatorach. Trudna rada, taka jest cena lekkości i małych rozmiarów. Być może będziemy musieli ponosić koszty wszystkich pomyślnych lotów — dodał Dar Wiatr z udaną obojętnością. — Mianowicie? — Veda spoważniała. — Przyrządy statyczne funkcjonują bez zarzutu, stąd wniosek, że mechanizm aparatu jest bardzo skomplikowany. Lękam się, że aby się w nim rozeznać, będę potrzebował wiele czasu. Musimy się stąd wydostać sposobem stosowanym przez naszych przodków… Veda z figlarnym błyskiem w oczach wyciągnęła rękę. Dar Wiatr pomógł młodej kobiecie podnieść się z ziemi. Poszli do leżącego bezradnie śrubowca, posmarowali zadrapania gojącym roztworem i skleili rozdarcia ubrań. Veda położyła się w cieniu krzaka, a Dar Wiatr zaczął badać przyczyny awarii. Jak przypuszczał, coś się stało z automatycznym wyrównywaczem, którego urządzenie blokujące wyłączyło silnik. Ledwie uniósł pokrywę przyrządu, zrozumiał, że z remontem sobie nie poradzi — zbyt długo należałoby badać skomplikowane sprawy elektroniki. Z lekkim westchnieniem wyprostował zmęczone plecy i kątem oka spojrzał na krzak, w którego cieniu ufnie spoczywała Veda. Jak okiem sięgnąć, nie widać było w stepie ludzkiego osiedla; dwa wielkie drapieżne ptaki z wolna krążyły ponad falującą, niebieskawą mgłą… Posłuszny dotąd aparat leżał na suchej ziemi jak martwa istota. Dziwne uczucie samotności i oderwania od reszty świata owładnęło Darem Wiatrem. A przecież nie lękał się niczego. Niech wreszcie nadejdzie noc, wtedy zasięg widzialności nie uzbrojonego oka będzie większy; na pewno oboje dostrzegą jakieś światła i zorientują się, w którym trzeba pójść kierunku. Wybrali się w podróż bez radiotelefonu, bez latarek i jedzenia. „Niegdyś w stepie można było zginąć, jeśli się nie miało z sobą dużych zapasów żywności i wody!” — myślał były kierownik stacji kosmicznych osłaniając oczy od jaskrawego światła słonecznego. Zauważył trochę cienia obok krzaka, przy którym leżała Veda, i wyciągnął się beztrosko na ziemi, z lekka kłującej suchymi badylami. Cichy szelest traw i upał z wolna mąciły świadomość; myśli płynęły leniwie, wolno, jeden za drugim przesuwały się w pamięci obrazy dawno minionych czasów, długim rzędem wędrowały starożytne narody, plemiona, pojedynczy ludzie… Jak gdyby z przeszłości wypływała ogromna rzeka zdarzeń, twarzy i strojów. — Wietrze! — dosłyszał poprzez drzemkę ukochany głos. Ocknął się i usiadł. Czerwona kula słońca dotykała już ściemniałej smugi horyzontu, w zamarłym stepie nie czuło się najmniejszego powiewu. — Panie mój, Wietrze! — Veda złożyła mu głęboki ukłon naśladując obyczaj dawnych kobiet azjatyckich. — Czy nie raczy się pan obudzić i przypomnieć sobie o moim istnieniu? Dar Wiatr wykonał kilka gimnastycznych ruchów i momentalnie pozbył się resztek snu. Veda zgodziła się na jego propozycję doczekania nocy. Gdy zmrok zapadał, rozmawiali o niedawnej pracy. Dar zauważył, że Veda drży. Ręce miała zupełnie zimne. Lekka sukienka nie chroniła od chłodu panującego w tych północnych okolicach. Letnia noc na sześćdziesiątym równoleżniku była jasna, toteż bez trudu udało się im zebrać duży stos chrustu. Wystrzelił cicho ładunek, wyjęty z potężnego akumulatora śrubowca, i wkrótce jaskrawy płomień ogniska zgęścił ciemność wokoło, darząc ich swym odwiecznym ciepłem. Skulona Veda znów rozkwitła jak kwiat pod działaniem słonecznych promieni i oboje wpadli w jakąś hipnotyczną zadumę. W ciągu setek tysięcy lat ogień był podstawą bytu człowieka i jego wielką zdobyczą. Do dziś dnia przetrwało w duszy to poczucie bezpieczeństwa i przytulności, jakie się rodzi przy ognisku, gdy wokoło panuje ciemność i zimno. — Czy panią coś gnębi? — przerwał milczenie Dar Wiatr. — Przypomniała mi się ta młoda kobieta z chustką… — odrzekła cicho Veda, wpatrzona w złote iskry strzelające z ogniska. Dar Wiatr zrozumiał. Prace wykopaliskowe ukończono na stepach ałtajskich w przeddzień startu. Otwarto wielki kurhan scytyjski. Wewnątrz zachowanej skrzyni mieściły się szkielety starego wodza, koni i niewolników. Sędziwy wódz leżał zbrojny w miecz, tarczę i pancerz, a u jego stóp odnaleziono skurczony szkielet młodziutkiej kobiety. Do jej czaszki przylegała ściśle jedwabna chusta, w jaką niegdyś kobiety owijały szczelnie twarze. Mimo wszelkich usiłowań nie udało się zachować chusty, natomiast w ciągu kilku minut, zanim się rozsypała w drobniutki pył, odtworzono odbite przed tysiącami lat na tkaninie rysy przepięknej twarzy. Ale chusta zdradziła jeden straszliwy szczegół: odbicie oczu, które niemal wyszły z orbit — nieszczęsna kobieta została uduszona za pomocą tej właśnie chusty. Ciśnięto ją do grobu męża, by mu towarzyszyła na nieznanych szlakach świata zmarłych. Miała nie więcej jak dziewiętnaście lat, gdy wódz, co najmniej siedemdziesięcioletni mężczyzna, był w wieku na owe czasy sędziwym. Darowi Wiatrowi z kolei przypomniała się dyskusja przeprowadzona przez młodych uczestników wyprawy w związku z dokonanym odkryciem. Czy kobieta wybrała śmierć dobrowolnie, czy pod przymusem? Po co? W imię czego? Jeżeli powodem była miłość, to jakże można było ją zabijać? Czyż nie powinna była żyć przez pamięć dla tego, który porzucił świat żywych? Wtedy właśnie zabrała głos Veda Kong. Długo wpatrywała się płonącymi oczyma w ciemny stożek kurhanu, starając się myślą przeniknąć nawarstwienie minionych lat. — Trzeba rozumieć tamte czasy. Starodawne stepy były nie do zdobycia dla ludzi, którzy rozporządzali jedynie końmi, wielbłądami czy wołami. Na gigantycznych przestrzeniach żyły w nieustannej zwadzie grupy koczowników-hodowców. W ciągu pokoleń nagromadziło się dużo złości i krzywd; każdy przybysz był wrogiem, każde plemię — obiektem napaści, obiecującym niewolników i bydło. Taki ustrój społeczny dawał z jednej strony większą, nie znaną nam, swobodę jednostce, a z drugiej — tolerował nieprawdopodobne ubóstwo form obcowania ludzi z sobą i zakładał wąski zakres ich zamierzeń. Jeżeli jakieś plemię składało się z niewielkiej liczby ludzi utrzymujących się z myślistwa i uprawiania ziemi, to ci wolni koczownicy żyli w nieustannym strachu przed napaścią sąsiadów, którzy mogli ich wziąć w niewolę lub zniszczyć. Ale jeśli kraj miał dobre warunki geograficzne i dużo ludności, tak że mógł stworzyć znaczną siłę zbrojną, ludzie także płacili drogo za obronę przed napaścią sąsiadów: w takich silnych państwach zawsze się rozwijał despotyzm. Tak było w starożytnym Egipcie, w Asyrii i Babilonie. Kobieta, zwłaszcza ładna, była w starożytności traktowana jak zabawka i stanowiła zdobycz silniejszego. Mogła egzystować tylko wówczas, gdy ją brał pod swoją opiekę mężczyzna, który miał nad nią władzę. Pragnienia kobiety, jej aspiracje nie były brane zupełnie pod uwagę. Jakby odpowiadając na myśli Dara Wiatra Veda przysunęła się bliżej i zapatrzona w niebieskie języki ognia, zaczęła poprawiać płonące gałązki. — Ileż trzeba było mieć wytrwałości i męstwa, by zostać sobą, nie stoczyć się i piąć się coraz wyżej… — powiedziała cicho. — Wydaje mi się, że nieco przesadzamy uważając życie w starożytności za tak bardzo ciężkie — odezwał się Dar Wiatr. — Z powodu braku organizacji panowała w nim zupełna przypadkowość. A jednak człowiek krzesał z tego życia iskry romantycznych uniesień. — Nie mogę się dość nadziwić — odparła Veda — dlaczego nasi przodkowie tak długo nie mogli zrozumieć, że los społeczeństwa zależy od nich samych, że społeczeństwo jest takie, jaki jest moralno-ideowy poziom jej członków, że z kolei postęp społeczny ma ścisły związek z rozwojem ekonomiki. — Sprawdzianem naukowej organizacji stosunków społecznych nie jest tylko ilościowe nagromadzenie sił produkcyjnych, lecz skok jakościowy. To zupełnie proste — odrzekł Dar Wiatr. — Trzeba jednak pamiętać, że nowe stosunki społeczne nie są możliwe bez nowych ludzi, tak jak nowi ludzie bez nowej ekonomiki. Dopiero wtedy, kiedy pojęto tę prawdę, zrozumiano też, że najważniejszym zadaniem społeczeństwa jest wychowanie człowieka, jego fizyczny i duchowy rozwój. Kiedy to wreszcie nastąpiło? — W Epoce Rozłamu, wkrótce po Drugiej Wielkiej Rewolucji. — Dobrze, że nie później! Technika wojenna… Dar Wiatr umilkł i spojrzał w stronę ciemnego wgłębienia gruntu pomiędzy krzakiem i zboczem pagórka. Słychać było zupełnie blisko ciężki tupot i potężny, urywany oddech. Oboje zerwali się na równe nogi. Przed ogniskiem wyrósł wielki, czarny byk. Płomień zapełgał czerwonym odblaskiem w jego wybałuszonych, złych ślepiach. Sapiąc i ryjąc racicami ziemię potwór gotował się do napaści. W słabym świetle byk robił wrażenie niezwykle wielkiego; spuszczona głowa przypominała granitowy głaz, niby wzgórek pięła się wzwyż owłosiona stromizna karku, pokryta grubymi węzłami mięśni. Ani Vedzie, ani Darowi nie zdarzyło się jeszcze stanąć oko w oko z dziką bestią, której mózg nie był zdolny pojąć rozumnej perswazji. Veda mocno przycisnęła ręce do piersi i stała bez ruchu jak zahipnotyzowana przez zjawisko, które się niespodzianie wyłoniło z mroku. Dar Wiatr, idąc za głosem instynktu, stał przed bykiem i osłaniał Vedę, jak to czynili niegdyś jego przodkowie. Ale ręce człowieka nowej ery były nie uzbrojone. — Vedo, skok w prawo!.. — Ledwie zdążył wymówić te słowa, gdy zwierzę rzuciło się do ataku. Doskonała zaprawa sportowa obojga podróżnych mogła iść o lepsze z zaskakującą zręcznością byka. Olbrzym śmignął obok i wpadł z impetem w gąszcz krzaków, a Veda i Wiatr znaleźli się o parę kroków od śrubowca. Poza ogniskiem noc już nie wydawała się tak bardzo ciemna i suknię Vedy można było dostrzec z daleka. Dar Wiatr szybko podrzucił swoją towarzyszkę, Veda wykonała salto i znalazła się na platformie śrubowca. Zwierzę wygrzebywało się jeszcze, drąc racicami ziemię, a Dar Wiatr już był w aparacie przy boku Vedy. Zamienili szybkie spojrzenia i Dar zauważył w oczach Vedy szczery zachwyt. Pokrywa silnika była zdjęta jeszcze za dnia, kiedy Dar Wiatr próbował zorientować się w skomplikowanym urządzeniu. Teraz oderwał od poręczy platformy kabel równoważący pole i wsunął jego koniec w kontakt transformatora. Gdy byk wydostał się z krzaków i zaatakował ich ponownie, Dar Wiatr przytknął koniec kabla do nosa zwierzęcia. Zalśniła żółta błyskawica, rozległ się głuchy grzmot i byk runął na ziemię. — Zabił go pan! — z oburzeniem zawołała Veda. — Nie sądzę, ziemia jest sucha! — uśmiechnął się z zadowoleniem Dar. Jakby na potwierdzenie jego słów byk zaryczał słabo, wstał i oddalił się niepewnym truchcikiem, jakby czując własną hańbę. Podróżnicy wrócili do ogniska. Nowe naręcze chrustu podsyciło gasnący ogień. — Nie jest mi już zimno — powiedziała Veda — wejdźmy na wzgórze. Wierzchołek wzgórza zasłonił ognisko, blade gwiazdy północnego lata rozpływały się nad horyzontem w postaci mglistych kulek. Na zachodzie nie było nic widać, na północy, na zboczach wzgórz pełgały jakieś światełka; w południowym kierunku, gdzieś bardzo daleko, jarzyła się gwiazda wieży obserwacyjnej hodowców. — A to pech, będziemy musieli iść przez całą noc… — powiedział Dar Wiatr. — Nie, nie, proszę patrzeć! — i Veda wskazała w stronę wschodu, skąd nagle zajaśniały cztery światła. Odległość do nich wynosiła kilka kilometrów. Zapamiętawszy kierunek według gwiazd, zeszli znów do ogniska. Veda patrzała na żarzące się węgle, jakby sobie coś przypominając. – Żegnaj nasz domu… — powiedziała w zamyśleniu. — Koczownicy mieli tylko takie nietrwałe domostwa. Dziś poczułam się jak kobieta tamtej epoki. Zwróciła się do Dara Wiatra i ręka jej ufnie spoczęła na jego ramieniu. — Bardzo silnie odczułam dzisiaj konieczność obrony!.. Nie znaczy to bynajmniej, że się bałam, ale opanowała mnie jakaś dziwna pokora… Zarzuciła ręce na kark i mocno się przeciągnęła. Po chwili oczy jej rozjaśniły się dawnym blaskiem. — Niech pan prowadzi… bohaterze! — Ton niskiego głosu przybrał zagadkowo czułe brzmienie. Jasna noc, przepojona zapachem ziół, żyła głosami ptaków nocnych i szelestem traw, wśród których pomykały zwierzęta. Veda i Dar stąpali ostrożnie, starając się nie trafić stopami w norę zwierzęcą lub w niewidzialne szczeliny suchej ziemi. Miotełkowate łodygi stokłosu łaskotały im nogi. Gdy po drodze trafiały się ciemne gąszcze krzaków, Dar Wiatr uważnie się rozglądał. Veda roześmiała się cicho. — Może należało wziąć z sobą akumulator i kabel? — Pani jest lekkomyślna — odparł dobrodusznie Wiatr — i nawet bardziej, niż przypuszczałem! Młoda kobieta nagle spoważniała. — Zbyt mocno odczułam pańską obronę… I Veda zaczęła mówić, a raczej myśleć głośno — na temat dalszej działalności swojej wyprawy. Pierwszy etap prac na kurhanach stepowych był ukończony, jej współpracownicy wracali do poprzednich zajęć lub udawali się do nowych. Ale Dar Wiatr był wolny, nie wybrał sobie innej pracy i mógł pozostać przy niej. Sądząc z komunikatów, które docierały do nich, Mvenowi Masowi praca układała się dobrze. Zresztą gdyby nawet mu się nie wiodło, Rada nie wyznaczyłaby Dara Wiatra tak szybko na dawne miejsce. W epoce Wielkiego Pierścienia uważano za niepożyteczne przetrzymywanie ludzi zbyt długo na tym samym stanowisku. Wpływało to ujemnie na tak cenną rzecz, jaką jest natchnienie twórcze. Do dawnego warsztatu pracy można było powrócić po długiej przerwie. — Czy po sześciu latach obcowania z kosmosem nasza praca nie wydała się panu błaha i monotonna? — Jasne, uważne spojrzenie Vedy szukało jego oczu. — Praca ta nie jest ani błaha, ani monotonna — odparł Dar Wiatr — tylko nie wymaga ode mnie tego napięcia, do którego się już przyzwyczaiłem. Staję się zbyt dobroduszny i spokojny, tak jakby mnie leczono błękitnymi snami. — Błękitnymi?… Urwany oddech Vedy powiedział Darowi Wiatrowi więcej, niż rumieniec na jej twarzy, gdyby go dojrzał w ciemności. — Będę kontynuowała swoje badania dalej na południu, nie wcześniej jednak, niż się zbierze nowa grupa kopaczy-ochotników. Na razie pojadę na tereny morskie, koledzy od dawna mnie już wzywają. Dar Wiatr zrozumiał i serce zabiło mu radośnie. Ale natychmiast opanował wzruszenie i spiesząc Vedzie z pomocą, zapytał: — Ma pani na myśli wykopaliska podwodnego miasta na południe od Sycylii? Widziałem w Pałacu Atlantydy wspaniałe rzeczy pochodzące stamtąd. — Nie, teraz prowadzimy prace na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego, nad Morzem Czerwonym i przy wybrzeżu indyjskim. — Poszukujemy zachowanych pod wodą skarbów kultury od Kreto-Indii!: począwszy, kończąc na pierwszym okresie Czasów Ciemnoty. — Rozumiem, że wiele cennych rzeczy ukrywano, a jeszcze częściej rzucano w morze podczas barbarzyńskich najazdów i grabieży — mówił w zamyśleniu Dar Wiatr wpatrując się ciągle w płową równinę. — Rozumiem także proces rozkładu starożytnej kultury, kiedy państwa antyczne nie były w stanie cokolwiek zmienić w świecie, nie mogły poradzić sobie z problemem niewolnictwa i z pasożytującymi warstwami społeczeństwa. — I oto ludzie zmienili starożytne niewolnictwo na feudalizm i noc. średniowiecza — podchwyciła Veda. — Ale co dla pana. pozostaje niezrozumiałe? — Po prostu nie umiem sobie wyobrazić kultury kreteńsko-indyjskiej. — Bo nie zna pan nowszych badań. Jej ślady znajdują się obecnie na ogromnych przestrzeniach od Ameryki poprzez Kretę, południową część Azji Środkowej, Indie Północne i Chiny Zachodnie. — Nie sądziłem, że w czasach tak bardzo dawnych mogły istnieć utajone schowki dla skarbów kultury, jak bywały w Rzymie, Grecji czy Kartaginie. — Jak pan ze mną pojedzie, zobaczy pan. Dar Wiatr kroczył w milczeniu obok Vedy. Zaczęli iść pod górę. Gdy doszli do grzbietu usypiska, on zatrzymał się nagle. — Dzięki za zaproszenie, pojadę… Veda spojrzała na niego z lekkim niedowierzaniem, ale w zmroku oczy jej towarzysza były ciemne i nieprzeniknione. Za przełęczą okazało się, że światła były bardzo blisko. Polaryzujące klosze nie rozsiewały promieni i dlatego wydawały się takie odległe. Skupione oświetlenie było oznaką nocnej pracy. Brzęczenie prądu o wysokim napięciu miało tu ton niższy. Kontury ażurowych rusztowań lśniły srebrzyście pod zawieszonymi wysoko niebieskimi lampami. Ostrzegawczy świst zatrzymał idących — to pracował robot pełniący służbę ochronną. — Uwaga! Idźcie w lewo, nie zbliżajcie się do słupów! — grzmiał niewidzialny megafon. Posłusznie skierowali się ku grupie białych domków przenośnych. — Nie patrzeć w kierunku pola! — biegły za nimi ostrzegawcze słowa. Drzwi dwóch domków rozwarły się jednocześnie i na ciemnej drodze legły, krzyżując się, dwa snopy światła. Grupa mężczyzn i kobiet przyjęła podróżnych bardzo gościnnie. Dziwiono się, że przyszli piechotą, i do tego w nocy. Natryski i kąpiel w pachnącej wodzie, nasyconej gazem i elektrycznością, sprawiły im wielką przyjemność. Odświeżeni zasiedli do stołu. — Wietrze, trafiliśmy do współbraci w zawodzie! Veda napełniła złocistym napojem puchary. — Dawać tu „dziesięć tonusów”! — Wiatr sięgnął po puchar. — Pogromco byka! Pan dziczeje na stepie — protestowała Veda. — Komunikuję panu interesującą wiadomość, a pan myśli tylko o jedzeniu! — Tu się przeprowadza prace wykopaliskowe? — zdziwił się Dar Wiatr. — Ale nie archeologiczne, tylko paleontologiczne. Tu się przeprowadza badania nad zwierzętami kopalnymi okresu permskiego. Sprzed dwustu milionów lat. Drżę ze wstydu z naszymi nędznymi tysiącleciami. — Badania bez wykopalisk? Jakimże sposobem? — Tak, bez kopania. Jakim sposobem, nie zdążyłam się jeszcze dowiedzieć. Siedzący przy stole, szczupły, wysoki mężczyzna o żółtawej twarzy wtrącił się do rozmowy: — Zaraz nasza grupa zastąpi inną. Dopiero co ukończono przygotowania, po których zaczniemy prześwietlenie. — Za pomocą promieniowań o dużym natężeniu? — zapytał Dar Wiatr. — Jeżeli nie jesteście bardzo zmęczeni, radzę się przyjrzeć. Jutro przeniesiemy nasze miejsce robocze dalej, a to już nie będzie wcale ciekawe. Veda i Dar Wiatr zgodzili się z radością. Wszyscy wstali od stołu i gospodarze zaprowadzili ich do sąsiedniego domu; tam, w niszach, nad którymi były umieszczone tarcze indykatorów, wisiały ochronne kombinezony. — Jonizacja naszych potężnych rur jest bardzo duża — powiedziała wysoka, nieco przygarbiona kobieta pomagając Vedzie owinąć się w grubą tkaninę, włożyć przezroczysty hełm i zapiąć na plecach torbę z bateriami. W spolaryzowanym świetle każdy wzgórek na nierównej płaszczyźnie stepowej był widoczny bardzo wyraźnie. Nagle poza konturami otoczonego palikami, kwadratowego wycinka terenu rozległ się jęk. Ziemia wzdęła się i pękła tworząc lej, w którym ukazał się błyszczący stożek. Dokoła jego polerowanej ścianki biegł spiralny grzebień, na czubku obracał się skomplikowany frez elektryczny z niebieskawego metalu. Stożek przechylił się przez skraj leja, obrócił ukazując migocące w tylnej części brzechwy i znów zaczął ryć o kilka metrów dalej, wbijając się prawie prostopadle ostrym końcem w ziemię. Dar Wiatr zauważył, że za stożkiem ciągnie się podwójny kabel — jeden izolowany, drugi połyskujący nagim metalem. Veda pociągnęła Dara za rękaw i pokazała mu coś poza linią magnezjowych palików. Tam wydobywał się spod ziemi drugi stożek i po chwili znów zniknął. Człowiek o żółtej twarzy dał znak, by się pośpieszono. — Poznałam go — szepnęła Veda, kiedy doganiali idącą przed nimi grupę. — To Lao Lan, paleontolog, odkrywca fauny kontynentu azjatyckiego w erze paleozoicznej. — Czy to Chińczyk z pochodzenia? — zapytał Dar Wiatr, przypomniawszy sobie wnikliwe spojrzenie skośnych oczu paleontologa. — Wstyd się przyznać, ale nie znam jego prac.. — Widzę, że mało pan się interesuje paleontologią — zauważyła Veda. — A może paleontologia innych światów gwiezdnych jest panu znana dokładniej? W pamięci Dara Wiatra przesunęły się niezliczone kształty życia: miliony dziwacznych szkieletów, ukrytych w warstwach geologicznych różnych planet. Była to kronika tworzona przez samą przyrodę tak długo, dopóki się nie zjawiła istota myśląca, która była w stanie nie tylko spamiętać, ale i odtworzyć dawno zapomniane kształty. Znaleźli się wreszcie na niewielkiej platformie umocowanej na szczycie stromej, ażurowej arkady. Na środku widniał wielki, zamglony ekran. Wszyscy zasiedli na niskich ławkach w milczącym oczekiwaniu. — Zaraz „krety” skończą swoją pracę — mówił Lao Lan. — Jak się domyślacie, przeszywają one gołym kablem warstwy skalne i tworzą metalową siatkę. Szkielety zwierząt wymarłych leżą w kruchym piaskowcu na głębokości czternastu metrów. O trzy metry niżej cała przestrzeń jest wyłożona metalową siatką, do której włączono mocne induktory. Tworzy się w ten sposób pole odzwierciedlające, które odrzuca promienie rentgenowskie na ekran; na nim ukażą się odbicia skamieniałych kości. Na masywnych cokołach obróciły się dwie duże kule metalowe. Zajaśniały reflektory, ryk syreny przestrzegał przed niebezpieczeństwem. Prąd stały o napięciu miliona wolt, od którego wionęło ozonową-świeżością, sprawił, że wszystkie styki, izolatory i wisiory zaczęły wydzielać niebieskie światło. Lao Lan z pozorną niedbałością obracał i naciskał guziki na tarczy kierowniczej. Duży ekran świecił coraz mocniej, a w jego głębi przepływały niewyraźne kontury porozrzucane tu i ówdzie na całej powierzchni. Ruch ustał, rozpływające się zarysy wielkiej plamy zaczęły się stawać wyraźniejsze i wypełniły całą przestrzeń ekranu. Jeszcze kilka manipulacji na tarczy kierowniczej i oto obserwatorzy dostrzegli w mglistym świetle szkielet nieznanej istoty. Szerokie, zaopatrzone w pazury łapy skurczyły się pod tułowiem, długi ogon skręcony był w pierścień. Rzucała się w oczy niezwykła grubość i masy wność kości o szerokich, podgiętych zakończeniach z wyrostkami służącymi do umocowania mięśni. Czaszka szczerzyła duże zęby. Była widoczna z góry i czyniła wrażenie ciężkiego, kościanego głazu o nierównej, pokrytej bruzdami powierzchni. Lao Lan zmienił ogniskową i powiększenie — cały ekran zajęła głowa dawnego płaza, który żył dwieście milionów lat temu na brzegu istniejącej tu niegdyś rzeki. Pokrywa czaszki składała się z niezwykle mocnych kości, których grubość wynosiła co najmniej dwadzieścia centymetrów. Nad oczodołami, na wgłębieniach skroniowych i na kościach jarzmowych sterczały narośle kostne. Lao Lan westchnął głośno z zachwytu. Dar Wiatr, nie odrywając oczu od ekranu, patrzył na niezdarny, ciężki szkielet stwora. Zwiększenie siły mięśniowej spowodowało zgrubienie kości, które musiały dźwigać duży ciężar, a zwiększający się ciężar szkieletu wymagał z kolei nowego wzmocnienia mięśni. W ten sposób prosta współzależność w organizmach pierwotnych skierowała rozwój wielu zwierząt w ślepy zaułek, póki to czy inne udoskonalenie ich fizjologii nie pozwoliło na przezwyciężenie dawnej sprzeczności i wzniesienie się na nowy szczebel ewolucji. Zdawało się rzeczą nieprawdopodobną, że takie stworzenia mogły figurować wśród przodków człowieka, którego piękna budowa ciała odznacza się taką lekkością i celowością. Dar Wiatr wpatrywał się w grube występy nadbrwiowe potwora i spoglądał od czasu do czasu na stojącą obok gibką Vedę, na jej jasne oczy, na mądrą, pełną wyrazu twarz… Jaka kolosalna różnica w organizacji materii żywej! Kiedy znów skierował wzrok na ekran, ujrzał szeroką, paraboliczną, płaską jak talerz czaszkę amfibii, pradawnej salamandry. Skazana na leżenie w ciepłej i ciemnej wodzie permskiego jeziorzyska, czekała cierpliwie na żer. Gdy zdobycz zbliżyła się na odpowiednią odległość, następował szybki rzut i szeroka paszcza zatrzaskiwała się; potem salamandra znowu się kładła w cierpliwym oczekiwaniu. Dar Wiatr poczuł nagle zmęczenie. Te dowody nieskończenie długiej, okrutnej ewolucji życia działały na niego przygnębiająco. Wyprostował się, a Lao Lan, odgadując jego myśli, zaproponował mu udanie się do domu na spoczynek. Ogromnie ciekawa tych rzeczy Veda z trudnością oderwała się od obserwacji, spostrzegłszy, że uczeni z pośpiechem włączali aparaturę zdjęć elektronowych i jednoczesnego zapisu dźwiękowego, żeby nie trwonić na próżno potężnego prądu. Wkrótce Veda ułożyła się na szerokiej kanapce w saloniku kobiet. Dar Wiatr jeszcze przez jakiś czas przemierzał wydeptany placyk przed domem, porządkując w pamięci doznane wrażenia. Poranek zmył rosą zakurzone w ciągu dnia trawy. Niezmordowany Lao Lan powrócił z pracy nocnej i zaproponował odwiezienie gości do najbliższej bazy lotniczej na „elfie”, maleńkim aucie akumulatorowym. Baza odrzutowców skokowych znajdowała się zaledwie w odległości stu kilometrów na południowy zachód w dolinie rzeki Trom-Yugan. Veda prosiła o nawiązanie łączności z jej ekspedycją, ale na postoju prac wykopaliskowych nie było nadajnika o dostatecznej po temu mocy. Od czasu kiedy nasi przodkowie spostrzegli, że promieniowa nie radiowe jest szkodliwe, i wprowadzili surową reglamentację, kierunkowe nadawanie promieni wymagało bardziej skomplikowanych urządzeń, zwłaszcza dla rozmów na dalszą odległość. Ponadto została znacznie zredukowana liczba stacji. Lao Lan postanowił połączyć się z najbliższą wieżą obserwacyjną hodowców bydła. Wieże były z sobą w stałym kontakcie i mogły składać meldunki centralnej stacji swego rejonu. Młodziutka praktykantka, która miała kierować „elfem”, żeby móc odwieźć go z powrotem, radziła zatrzymać się po drodze przy wieży: goście mogliby się rozmówić sami za pomocą TWF. Propozycja ta ucieszyła bardzo Vedę. Porywisty wiatr unosił rzadki kurz w bok, igrając z krótko ostrzyżonymi włosami dziewczyny-kierowcy. Ledwie mogli się pomieścić na trzyosobowym, wąskim siedzeniu; zwaliste ciało byłego kierownika stacji kosmicznych zajęło sporo miejsca, było więc trochę ciasno. Na czystym, błękitnym niebie ledwie-ledwie odznaczała się sylwetka wieży obserwacyjnej. Wkrótce „elf” zatrzymał się u jej stóp. Szeroko rozstawione odnóża metaliczne podtrzymywały dach z plastyku, pod którym stał taki sam „elf”. Pośrodku daszka widniały szyny ślizgowe windy. Mała kabinka, mijając piętro mieszkalne, wciągnęła wszystkich troje po kolei na sam szczyt, gdzie ich przywitał opalony, prawie całkiem nagi młodzieniec. Zmieszanie ich kierowcy podsunęło Vedzie myśl, że propozycja krótko ostrzyżonego paleontologa, aby się tu zatrzymać, miała nieco głębsze uzasadnienie. Mały, okrągły pokoik o kryształowych ścianach wyraźnie chwiał się z boku na bok i lekka wieża wydawała ciągły, monotonny dźwięk jak mocno naciągnięta struna. Sufit i podłoga powleczone były ciemnym barwikiem. Wzdłuż okien mieściły się długie, wąskie stoły, na nich leżały lornety, liczniki i zeszyty do prowadzenia notatek. Z wysokości dziewięćdziesięciu metrów widać było ogromną przestrzeń stepu aż do granicy widzialności wież sąsiednich. Nieustannie obserwowano stada i obliczano zasoby paszy. W kształcie zielonych, koncentrycznych pierścieni ciągnęły się na stepie labirynty udojowe, przez które przepędzano dwa razy dziennie trzodę. Mleko, które się nie zsiadało, tak jak u antylop afrykańskich, zlewano i mrożono na miejscu, w chłodniach podziemnych, gdzie mogło być przechowywane przez bardzo długi czas. Przepędzanie trzody odbywało się przy pomocy „elfów”, którymi rozporządzała każda wieża. Obserwatorzy w czasie dyżurów mogli się zajmować pracą innego rodzaju, toteż większość z nich należała do uczącej się jeszcze młodzieży. Młodzieniec zaprowadził Vedę i Dara Wiatra kręconymi schodami na piętro mieszkalne, zawieszone między skrzyżowaniem belkowań o kilka metrów niżej. Były tu pomieszczenia o ścianach zaopatrzonych w izolację akustyczną, tak że podróżni nasi znaleźli się w zupełnej ciszy. Tylko nieustanna chwiejba przypominała o niezwykłych warunkach pracy. Inny młodzieniec był właśnie zajęty przy aparacie radiowym. Skomplikowane uczesanie i jaskrawa sukienka jego rozmówczyni na ekranie świadczyły o tym, że nawiązał kontakt ze stacją centralną — pracujący na stepie ubierali się w lekkie i krótkie kombinezony. Dziewczyna na ekranie połączyła się ze stacją obwodową i rychło w TWF wieży ukazała się smutna twarzyczka i drobna figurka Miiko Eygoro, głównej zastępczyni Vedy Kong. Jej ciemne, skośne jak u Lao Lana oczy wyrażały radosne zdziwienie, a małe usta były rozchylone. Ale już po chwili jej oblicze przybrało wyraz rzeczowego skupienia. Wyszedłszy ponownie na górę Dar Wiatr zastał dziewczynę-paleontologa na żywej rozmowie z pierwszym młodzieńcem, toteż wyszedł na zewnętrzną platformę okalającą wieżę. Wilgotnawa świeżość poranka dawno już ustąpiła miejsca upałowi południa, który zatarł nierówności terenu i jaskrawe barwy. Step rozprzestrzeniał się szeroko pod gorącym i czystym niebem. Dar Wiatr znowu odczuł niejasną tęsknotę za wilgotną, północną ziemią swoich przodków. Wsparłszy się o poręcz chwiejnej platformy były kierownik stacji kosmicznych właśnie teraz, wyraźniej niż kiedykolwiek, uświadomił sobie, że marzenia minionych pokoleń zostały urzeczywistnione. Człowiek zepchnął surową przyrodę daleko na północ i życiodajne ciepło południa rozlało się na te równiny, stygnące niegdyś pod zimnymi chmurami. Veda Kong weszła do kryształowego pokoju i powiedziała, że w dalszą drogę powiezie ich radiooperator. Krótko ostrzyżona dziewczyna wyraziła jej swoją wdzięczność długim spojrzeniem. Poprzez przejrzystą ścianę widoczne były szerokie plecy pogrążonego w zadumie Dara Wiatra. — O czym pan tak myśli? — usłyszał głos za sobą. — Może o mnie? — Nie, Vedo, myślałem o pewnym twierdzeniu filozofii staroindyjskiej, które głosi, że świat nie jest stworzony dla człowieka, a sam człowiek staje się tylko wtedy wielki, gdy pojmie całą wartość i piękno innego życia, życia przyrody… — Pan czegoś nie dopowiedział, więc nie rozumiem. — Chyba powiedziałem wszystko. Dodałbym, że tylko człowiek jest w stanie pojmować piękno i ciemne strony życia. I tylko jemu dostępne jest marzenie o tym, aby uczynić życie lepszym. Tylko człowiek jest do tego zdolny. — Rozumiem — cicho odparła Veda. I po dłuższym milczeniu dodała: — Pan się zmienił, Wietrze. — Naturalnie, że się zmieniłem. Przez cztery miesiące grzebać się w kamieniach i na pół zbutwiałych balach! Mimo woli życie wydaje mi się prostsze, a jego zwykłe radości stają się przyjemniejsze… — Proszę nie żartować, Wietrze, mówię poważnie — zachmurzyła się Veda. — Kiedy poznałam pana, rozkazującego wszystkim siłom Ziemi, prowadzącego rozmowy z odległymi światami… Tam, w waszych obserwatoriach, mógłby pan stać się nadprzyrodzoną istotą starożytnych, bogiem, jak oni to nazywali! A tu, przy naszej prostej pracy, jest pan jednym z wielu… — Veda zamilkła. — Czyżbym stracił miarę własnej wielkości? Ale co by pani powiedziała widząc mnie wtedy, kiedy jeszcze nie byłem członkiem Instytutu Astrofizyki, lecz zwykłym maszynistą Drogi Spiralnej? Czy w nim jest mniej wielkości? Albo w mechaniku maszyn zbierających owoce w tropikach? Veda zaśmiała się. — Zdradzę panu tajemnicę dziewczęcej duszy. W szkole trzeciego cyklu byłam zakochana w maszyniście Drogi Spiralnej. Nikt inny nie wydawał mi się tak potężny… Idzie nasz radiooperator. Jedziemy, Wietrze! Lotnik nie wpuścił Vedy i Dara Wiatra do kabiny, póki się raz jeszcze nie upewnił, że ich zdrowie jest w dobrym stanie i że zniosą wielkie przyspieszenie odrzutowca. Jak widać, surowo przestrzegał regulaminu. Gdy po raz drugi otrzymał odpowiedź pozytywną, posadził podróżnych w głębokich fotelach w przedniej części samolotu, podobnego do wielkiej kropli deszczowej. Vedzie było niewygodnie: siedzenia opadały do tyłu w zadartym do góry kadłubie. Zadźwięczał gong sygnałowy i potężna sprężyna podrzuciła samolot prawie prostopadle wzwyż. Veda miała wrażenie, że jej ciało zanurzyło się nie w fotel, lecz w gęstą ciecz. Dar Wiatr z wysiłkiem obrócił głowę, żeby się do niej uśmiechnąć i dodać jej odwagi. Lotnik włączył silnik. Ryk, uczucie gniotącego ciężaru w całym ciele — i przypominający kroplę samolot pomknął opisując parabolę na wysokości dwudziestu trzech tysięcy metrów. Zdawało się, że minęło zaledwie kilka minut, a już podróżni, czując słabość w kolanach, wychodzili z aparatu przed swoim przenośnym domkiem w podałtajskich stepach. Lotnik dawał im znaki ręką, by odeszli jak najdalej. Dar Wiatr zrozumiał, że silnik będzie włączony tym razem na ziemi. Nie było tu katapulty jak w bazie. Ciągnąc za sobą Vedę pomknął ku biegnącej na ich spotkanie Miiko Eygoro. Kobiety rzuciły się w sobie w objęcia jak po długiej rozłące. 5. Koń na dnie morskim Ciepłe i przezroczyste morze lekko kołysało swoje zadziwiająco jaskrawe, zielonobłękitne fale. Dar Wiatr z wolna wszedł w wodę sięgającą mu po szyję i rozpostarł ręce starając się utrzymać na pochyłym dnie. Wpatrując się migotliwą dal, czuł się jedną z niezliczonych cząstek tego nieogarnionego żywiołu. Tu, do morza, przyniósł swój od dawna nurtujący go smutek. Był to smutek rozłąki z porywającą wielkością kosmosu, z bezgranicznym oceanem poznania i myśli, z surową samotnością każdego dnia życia. Jego istota uległa teraz całkowitej przemianie. Wzmagająca się miłość do Vedy upiększała dni pracy, do której nie był przyzwyczajony, i była osłodą wśród smutnych rozmyślań. Z entuzjazmem ucznia poświęcił się badaniom historycznym. Rzeka czasu odzwierciedlająca się w jego umyśle pomogła mu zrozumieć przemiany życia. Był wdzięczny Vedzie Kong za to, że z właściwą sobie subtelnością zorganizowała podróż po kraju przeobrażonym pracą człowieka. Wobec ogromu morza i w porównaniu z wielkością dokonanych na ziemi prac, własne straty malały. Dar Wiatr zaczynał się godzić z tym, co było już nieodwołalne, choć mu to bardzo trudno przychodziło. Usłyszał, że nawołuje go jakiś cichy, na pół dziecinny głos. Poznał Miiko, pomachał do niej rękami i położył się na plecach, czekając na malutką dziewczynę. Rzuciła się gwałtownie w wodę. Z jej sztywnych, czarnych jak smoła włosów staczały się grube krople, a żółtawe, smagłe ciało pod cienką warstwą wody przybierało zieloną barwę. Popłynęli obok siebie pod słońce, w kierunku samotnej, pustynnej wysepki wznoszącej się czarnym wzgórkiem w odległości kilometra od brzegu. Wszystkie dzieci ery Pierścienia wychowywały się nad morzem i stawały się doskonałymi pływakami, a Dar Wiatr odznaczał się jeszcze wrodzonymi zdolnościami w tym kierunku. Początkowo płynął wolno z obawy, że Miiko się zmęczy, ale dziewczyna sunęła obok niego lekko i beztrosko. Dar Wiatr przyspieszył tempo, zdziwiony nieco pływacką sztuką Miiko. Pomknął więc ze wszystkich sił, Miiko jednak nie pozostawała w tyle, a jej miła, nieruchoma twarzyczka zachowywała nadal zupełny spokój. Od przeciwległej strony wyspy dał się słyszeć głuchy plusk fal. Dar Wiatr położył się na plecy, a rozpędzona dziewczyna opisała krąg i wróciła znów na miejsce. — Miiko, pani pływa wspaniale! — z zachwytem zawołał Dar Wiatr. Nabrał w płuca powietrza i wstrzymał oddech. — Pływam gorzej niż nurkuję — powiedziała dziewczyna i Dar Wiatr zdziwił się ponownie. — Moimi przodkami byli Japończycy — ciągnęła Miiko. — Niegdyś istniało całe plemię, którego kobiety, wszystkie kobiety, były nurkami, wyławiały perły, poszukiwały jadalnych wodorostów. Nabrały niebywałej wprawy, bo w ciągu tysiąclecia zawód ten przechodził z pokolenia w pokolenie. Przypadkowo wyszło to teraz i u mnie na jaw. — Nigdy bym nie przypuszczał… – Że potomek nurkujących kobiet zostanie historykiem? W naszej rodzinie istniała kiedyś legenda. Ponad tysiąc lat temu żył malarz japoński — Yanagihara Eygoro. — Eygoro? To przecie pani imię? — Rzadki wypadek w naszych czasach, w których zwykle nadaje się imiona zestawiając wedle upodobania różne dźwięki. Zresztą wszyscy starają się dobierać zgłoski z języka narodów, z których pochodzą. Pańskie imię i nazwisko, jeśli się nie mylę, mają rdzenie zapożyczone z języka rosyjskiego? — Tak jest. Nawet nie rdzenie, lecz całe słowa. Pierwsze oznacza podarunek, a drugie wiatr, wicher… — Nie wiem, co oznacza moje imię. Ale malarz istniał rzeczywiście. Mój pradziadek odnalazł jego obraz w jakimś skarbcu. Duże płótno, może je pan u mnie obejrzeć, dla historyka powinno być bardzo zajmujące. Bardzo wyraziście odtwarza surowe, pełne wyrzeczeń życie ludu… Płyniemy dalej! — Jeszcze chwilę, Miiko! Jakże było z tymi kobietami-nurkami? — Malarz zakochał się w kobiecie-nurku i osiadł na zawsze wśród jej plemienia. Córki jego także zostały nurkami, także uprawiały podwodne łowy przez całe życie. Proszę spojrzeć, co za okrągła, dziwaczna wyspa, jak zbiornik lub niska wieża dla produkcji cukru. — Cukru! — Dar Wiatr odruchowo prychnął. — Dla mnie w dzieciństwie takie puste wyspy stanowiły przynętę. Stoją samotne, otoczone morzem. Skały i zarośla kryją przedziwne tajemnice. Na takiej wyspie można znaleźć wszystko, czego się zapragnie w marzeniach. Dziewczyna nagrodziła go dźwięcznym śmiechem. Miiko, zazwyczaj milcząca i jakby smutna, zmieniła się teraz nie do poznania. Wesoło i odważnie płynąc naprzód, ku ciężko przewalającym się falom, po dawnemu stanowiła dla Wiatra zagadkę. Różniła się od przezroczystej jak szkło Vedy, której odwaga wynikała raczej z ufności do życia. Między wielkimi zwałami głazów przy samym brzegu widniały głębokie, prześwietlone słonecznym blaskiem korytarze podwodne. Zasłane ciemnymi wzgórkami gąbek, obramowane frędzlami wodorostów, te podwodne galerie wiodły w kierunku wschodniej strony wysepki, dokąd sięgała niezbadana ciemna głębia. Dar Wiatr żałował, że nie wziął od Vedy dokładnej mapy wybrzeża. Tratwy należące do wyprawy połyskiwały w słońcu przy zachodniej mierzei w odległości kilku kilometrów. Plaża, na której znajdowała się teraz Veda z kolegami, była widoczna. Dziś wymieniano w maszynach akumulatory i cała ekspedycja wypoczywała. A jego opanowała dziecinna namiętność badacza wysp bezludnych! Nad pływakami zwisało groźne urwisko skał andezytowych. Załomy kamiennych brył były świeże — niedawne trzęsienie ziemi zwaliło zwietrzałą część brzegu. Od strony morza uderzał silny przybój. Przez czas pewien płynęli wzdłuż ciemnej wody przy wschodnim brzegu, póki nie znaleźli płaskiego występu kamiennego, na który Dar Wiatr podsadził Miiko. Spłoszone mewy latały tam i z powrotem, fale biły o skały powodując wstrząsy andezytu. Na wyspie nie było nic prócz nagich kamieni i kłujących zarośli. Ani śladu zwierzęcia lub człowieka. Pływacy wdrapali się na szczyt wysepki, spojrzeli na kłębiące się fale i zeszli niżej. Od krzaków rosnących w szczelinach gór szedł cierpki zapach. Dar Wiatr wyciągnął się na ciepłym kamieniu, leniwie spoglądając na wodę. Miiko kucnęła przy samym skraju skały i usiłowała dojrzeć coś w dole. Nie było tu mielizny przybrzeżnej ani odłamków kamieni. Urwisko iskrzyło się w promieniach słońca oślepiającym blaskiem. Tam, gdzie odcięte przez skałę światło prostopadle padało w wodę, można było dostrzec równe dno pokryte jasnym piaskiem. — Co pani tam widzi, Miiko? Zamyślona dziewczyna odwróciła się dopiero po chwili. — Nic. Pana pociągają wyspy bezludne, a mnie dno morza. Wydaje mi się, że można tam zawsze znaleźć coś ciekawego, dokonać odkrycia. — Po cóż więc pracuje pani na stepie? — To nie jest takie proste. Morze to dla mnie tak wielka radość, że nie powinnam być ciągle w jego pobliżu. Nie można słuchać ciągle ulubionej muzyki. Za to spotkanie z nim bardzo sobie cenię… Dar Wiatr skinął ze zrozumieniem. — Damy tam nurka? — wskazał na głębię. Miiko uniosła ku górze swe wygięte brwi. — A czy pan aby potrafi? Tu jest chyba ze dwadzieścia pięć metrów. To tylko dla doświadczonych nurków… — Spróbuję. A pani? Zamiast odpowiedzi Miiko wstała, rozejrzała się i przydźwigała wielki kamień na skraj skały. — Najpierw ja spróbuję, jeśli pan pozwoli. Z kamieniem to wbrew moim zasadom. Ale żeby tam tylko nie było prądu podwodnego… Coś dno jest zbyt czyste… Dziewczyna uniosła ręce, zrobiła skłon w przód i wyprostowała się wyginając tułów do tyłu. Dar Wiatr obserwował jej ćwiczenia oddechowe, chcąc je sobie przyswoić. Miiko nie odezwała się już ani słowem. Po kilku ćwiczeniach chwyciła kamień i rzuciła się z nim, jak w przepaść, w ciemną głębię. Kiedy minęła minuta, a Miiko nie wypłynęła, Dar Wiatr zaniepokoił się. Zaczął także szukać odpowiedniego kamienia i pomyślał sobie, że powinien posłużyć się znacznie większym. Ledwie jednak zdążył podnieść czterdziestokilogramowy kawał andezytu, gdy zjawiła się Miiko. Dziewczyna oddychała ciężko i wyglądała na bardzo zmęczoną. — Tak… Tam… koń — ledwie zdołała wymówić. — Co takiego! Jaki koń? — Posąg ogromnego konia… w niszy. Za chwilę obejrzę dokładnie. — Miiko, przecież to bardzo trudne. Popłyniemy z powrotem, zabierzemy aparaty nurkowe i łódź. — O, nie! Chcę sama, natychmiast! Będzie to moje zwycięstwo, a nie aparatu. Potem zawołamy wszystkich. — Wobec tego razem ze mną! — Dar Wiatr chwycił swój kamień. Miiko uśmiechnęła się. — Proszę wziąć mniejszy, o ten. A jak z oddechem? Dar Wiatr wykonał posłusznie kilka ćwiczeń i machnął kozła wraz z kamieniem do morza. Woda uderzyła go w twarz, poczuł ucisk w piersiach i ból w uszach. Przezwyciężał go, wytężając mięśnie, zaciskając szczęki. Zimny, szary półmrok gęstniał ku dołowi, wesoły blask dnia zmierzchł. Zimna i wroga głębina pokonywała go, mąciło mu się w głowie, piekły oczy. Nagle twarda dłoń Miiko dotknęła jego ramienia; poczuł pod nogami mętnie srebrzący się piasek. Z wysiłkiem odwrócił głowę w kierunku wskazanym przez Miiko, wygiął się, puścił z rąk kamień i natychmiast podrzuciło go w górę. Nie pamiętał, jak się znalazł na powierzchni, bo nic nie widział poprzez czerwoną mgłę. Z trudem chwytał powietrze ustami… Po krótkiej chwili skutki podwodnego ciśnienia ustąpiły, a w pamięci odżyło to, co zobaczył. Przez krótkie mgnienie zdążył przecież uchwycić tak wiele szczegółów. Ciemne skały tworzyły u góry ogromny, strzelisty łuk, pod którym stał posąg olbrzymiego konia. Ani jedna muszla, ani jeden wodorost nie przylgnął do polerowanej powierzchni posągu. Nieznany rzeźbiarz pragnął przede wszystkim wyobrazić siłę konia. Powiększył przednią część tułowia, zrobił niezmiernie szeroką pierś, uniósł wysoko wygiętą w łuk szyję. Lewa przednia noga była podniesiona, okrągłe kolano wysunięte do przodu, ogromne kopyto prawie dotykało piersi. Trzy inne nogi z wysiłkiem odrywały się od podstawy, wskutek czego zdawało się, że kolosalny koń lada chwila runie na patrzącego i zmiażdży swym ciężarem. Grzywa na karku wyglądała niby zębaty grzebień, pysk dotykał piersi, a oczy patrzące spode łba ciskały błyskawice gniewu, o którym również świadczyły stulone kształtne uszy. Miiko widząc, że Dar Wiatr czuje się nieźle, pozostawiła go na brzegu i znów zanurzyła się w głębię. Wreszcie, zmęczona nurkowaniem, gdy się nasyciła widokiem swego znaleziska, usiadła obok Dara i długo milczała, odzyskując normalny oddech. — Ciekawe, z jakich czasów może pochodzić posąg? — zapytała jakby samą siebie. Dar Wiatr wzruszył ramionami. Przypomniało mu się, co go najbardziej zdziwiło. — Dlaczego posąg nie porósł muszlami i wodorostami? Miiko odwróciła się do niego gwałtownie. — Otóż to właśnie! Znam podobne znaleziska. Były powleczone specjalną substancją, która nie dopuszczała do przyrastania istot żywych. W takim razie posąg powstał mniej więcej w ostatnim stuleciu Ery Rozbicia Świata. Na morzu, między brzegiem a wyspą ktoś płynął. Zbliżywszy się podniósł powitalnym gestem rękę. Dar Wiatr rozpoznał szerokie ramiona i lśniącą, ciemną skórę Mvena Masa. Wysoka, czarna postać wdrapała się na kamień i wkrótce ukazała się mokra twarz nowego kierownika stacji kosmicznych, jaśniejąca dobrodusznym uśmiechem. Szybko ukłonił się maleńkiej Miiko i powitał Dara Wiatra szerokim, swobodnym gestem. — Przyjechaliśmy na jeden dzień z Renem Bozem prosić pana o radę. — Z Renem Bozem? — To fizyk z Akademii Granic Wiedzy… — Trochę go znam. Pracuje nad zagadnieniem współzależności przestrzeni i pola. Gdzie pan go zostawił? — Na brzegu. Nie umie pływać. W każdym razie nie tak jak pan. Lekki plusk wody przerwał Mvenowi Masowi. — Popłynę na brzeg, do Vedy — krzyknęła już z wody Miiko. Dar Wiatr uśmiechnął się do niej. — Płynie z ciekawą wiadomością — wyjaśnił Myenowi Masowi i opowiedział o koniu. Afrykańczyk słuchał bez zainteresowania. W jego spojrzeniu Dar Wiatr odczytał niepokój i nadzieję. — Pan ma jakieś zmartwienie? Możemy przystąpić od razu do rzeczy. Mven Mas skorzystał z zachęty. Siedząc na skraju skały ponad głębiną kryjącą tajemniczego konia, opowiadał o swoich kłopotach, wątpliwościach i wahaniach. Jego spotkanie z Renem Bozem nie było przypadkowe. Zjawa przepięknego świata gwiazdy Epsilon Tukana nie wychodziła mu z pamięci. I od tej nocy zaczął marzyć o przybliżeniu się do tego świata, o pokonaniu za wszelką cenę potwornej przestrzeni dzielącej ludzi od niego. O tym, żeby odbiór nadanego obrazu, sygnału lub komunikatu nie wymagał sześciuset lat. Żeby można było wyczuć tętno tego pięknego i tak nam bliskiego życia, wyciągnąć do braci rękę poprzez otchłanie kosmosu. Mven Mas skoncentrował wszystkie swoje wysiłki na zapoznaniu się z nie rozstrzygniętymi kwestiami i licznymi doświadczeniami, jakie od tysięcy lat prowadzono w zakresie badań przestrzeni jako funkcji materii. Był to ten sam problem, o którym marzyła Veda w ową noc pierwszego występu w telewizji Wielkiego Pierścienia… Badania te prowadził w Akademii Granic Wiedzy właśnie Ren Boz, młody fizyk i matematyk, z którym się Mven zaprzyjaźnił tym łatwiej, że mieli wspólne dążenia. Ren Boz uważał, iż zagadnienie jest opracowane do tego stopnia, że może być już mowa o doświadczeniu eksperymentalnym. Doświadczenia, jak wszystkiego, co się odbywa w skali kosmicznej, nie można dokonać drogą laboratoryjną. Ogromny problem wymagał także ogromnego eksperymentu. Ren Boz proponował, aby doświadczenie przeprowadzić za pośrednictwem stacji kosmicznych przy użyciu całej energii ziemskiej, włączając w to także rezerwową stację energii „Q” na Antarktydzie. Gdy Dar Wiatr spojrzał uważnie w płonące oczy Mvena Masa, opanowało go poczucie niebezpieczeństwa. — Chce pan wiedzieć, jak ja postąpiłbym w tym wypadku? — zapytał spokojnie. Mven Mas skinął i zwilżył językiem zaschłe wargi. — Nie przeprowadzałbym doświadczenia — powiedział twardo Dar Wiatr, nie wzruszony nieszczęśliwą miną Afrykańczyka. — Tak też myślałem — wyrwało się Myenowi. — Czemuż pan w takim razie pyta mnie o radę? — Zdawało mi się, że potrafimy pana przekonać.. — Cóż, spróbujcie! Popłyniemy do towarzystwa. Pewnie już przygotowują aparaturę nurkową, żeby popatrzeć na konia! Veda śpiewała, wtórowały jej dwa nieznane głosy kobiece. Dojrzawszy płynących dała im znak, po dziecinnemu zginając palce rozwartych dłoni. Śpiew ucichł. Dar Wiatr w jednej z kobiet poznał Evdę Nal. Widział ją po raz pierwszy bez białej szaty lekarskiej. Jej wysoka, giętka postać wyróżniała się pośród innych kobiet. Skórę miała białą, jeszcze nie opaloną. Była znakomitym psychiatrą i obowiązki te prawdopodobnie bardzo ją absorbowały. Czarne, niemal granatowe włosy Evdy, zaczesane wzdłuż przedziałka, były wysoko upięte przy skroniach. Wąska twarz o wysoko uniesionych kościach policzkowych i czarne, uważne, podłużnie wykrojone oczy przypominały egipskiego sfinksa, który od czasów pradawnych stał na skraju pustyni przy grobowcach władców najstarszego na ziemi państwa. Minęło dwadzieścia wieków od czasu, kiedy tam, gdzie ongiś była pustynia, wyrosły owoce, zagajniki, a sfinksa przykryto szklanym kloszem. Dar Wiatr pamiętał, że Evda Nal pochodziła z Peru albo z Chile. Powitał ją zgodnie z obyczajem dawnych południowoamerykańskich czcicieli słońca. — Współpraca z historykami wyszła panu na dobre — powiedziała Evda. — Proszę podziękować Vedzie. Dar Wiatr z pośpiechem zwrócił się w stronę swego najmilszego przyjaciela, ale Veda wziąwszy go za rękę poprowadziła do całkiem mu nie znanej kobiety. — To Czara Nandi! Jesteśmy wszyscy w gościnie u niej i u malarza Karta Sana. Mieszkają na tym wybrzeżu już od miesiąca. Ich przenośne studio jest tam, na końcu zatoki. Dar Wiatr wyciągnął rękę do młodej kobiety o ogromnych, niebieskich oczach. Na jedno mgnienie poczuł, że traci pewność siebie — w tej kobiecie było coś, co ją wyróżniało spośród wszystkich innych. Stała między Vedą Kong i Evdą Nal, których piękno, opromienione intelektem i rozumną myślą badawczą, mimo wszystko bladło wobec niezwykłej urody Czary Nandi. — Pani imię podobne jest do mego — odezwał się Dar Wiatr. Kąciki małych ust nieznajomej drgnęły w dyskretnym uśmiechu. — Tak jak pan jest podobny do mnie. Dar Wiatr spojrzał ponad czarną czapą jej gęstych, lekko kręcących się włosów i uśmiechnął się do Vedy. — Wietrze, pan nie umie uprzejmie rozmawiać z kobietami — rzekła figlarnie Veda przechylając głowę na bok. — Czy to potrzebne, skoro kłamstwo nie ma już racji bytu? — Potrzebne! — wtrąciła Evda Nal. — I zawsze będzie potrzebne. — Bardzo bym prosił o uzasadnienie tego poglądu. — Dar Wiatr lekko się zachmurzył. — Za miesiąc wygłoszę prelekcję w Instytucie Psychologii. Będę mówiła o znaczeniu emocji bezpośrednich… — Evda skinęła na zbliżającego się Myena Masa. Afrykańczyk jak zwykle kroczył miarowo i bezszelestnie. Dar Wiatr zauważył, że policzki Czary zapłonęły gorącym rumieńcem, jak gdyby ciepło słoneczne, nasycające jej ciało, wystąpiło nagle przez opaloną skórę. Mven Mas ukłonił się obojętnie. — Przyprowadzę Rena Boża. Siedzi tam, na kamieniu. — Chodźmy do niego — zaproponowała Veda — i na spotkanie Miiko. Poleciała po aparaty. Czaro Nandi, pani z nami? Dziewczyna potrząsnęła głową. — Idzie mój pan i władca. Słońce nisko i niebawem zacznie się praca. — Czy to trudno pozować? — spytała Veda. — Ja bym nie mogła. Prawdziwe bohaterstwo! — Ja także myślałam, że nie potrafię. Ale kogo porwie idea artysty, wtedy mu się zdaje, że sam bierze udział w procesie twórczym… — Czaro, pani jest skarbem dla artysty! — I to jakim! — przerwał Vedzie donośny bas. — A żebyście wiedzieli, jak znalazłem ten skarb! Nieprawdopodobna historia! — Malarz Kart San potrząsnął wzniesioną potężną pięścią. Jego jasne włosy były zmierzwione, osmagana wiatrem twarz zaczerwieniona. — Proszę nas odprowadzić i opowiedzieć — poprosiła Veda Kong. — Kiepski ze mnie narrator. Ale to i tak jest ciekawe. Interesuje mnie rekonstrukcja różnych typów rasowych istniejących w starożytności, aż do samej ERS. Po sukcesie mego obrazu „Córa Gondvany” zapaliłem się do odtworzenia typu innej rasy. Piękno ciała ludzkiego to najlepszy jej sprawdzian, to wykwit życia całych pokoleń. Każda rasa w starożytności posiadała odrębne cechy, własny kanon piękna, który się urabiał jeszcze w warunkach pierwotnej egzystencji. Tak rozumujemy my, artyści, których uważa się za pozostających w tyle w stosunku do szczytowych osiągnięć kultury. Zawsze panował taki pogląd. Prawdopodobnie już w epoce kamienia łupanego… Ale mówię nie o tym, o czym trzeba… Wpadłem na pomysł obrazu „Córa Tetydy”, inaczej „Córa Morza Śródziemnego”. Zauważyłem, że w mitach antycznej Grecji, Krety, Babilonu, Ameryki i Polinezji bogowie wychodzili z morza. Cóż może być piękniejszego nad helleński mit o Afrodycie, bogini miłości i piękna starożytnych Greków! Aphrodite Anadiomene — zrodzona z piany morskiej, zapłodnionej przez światło gwiazd. Jaki naród zdobył się na bardziej poetyczny pomysł!.. — Ze światła gwiazd i piany morskiej — Veda Kong dosłyszała szept Czary i spojrzała ukradkiem na dziewczynę. Twardy, jakby wy rzeźbiony w drzewie lub w kamieniu profil Czary świadczył o kanonie piękna u pradawnych ludów. Maleńki, prosty, nieco zaokrąglony nosek, lekko cofnięte czoło, mocno zarysowany podbródek, a zwłaszcza znaczny odstęp między nosem a uchem były charakterystyczne dla narodów antycznego Śródziemnomorza. Veda niepostrzeżenie obejrzała ją od stóp do głów i pomyślała, że wszystkiego w niej było trochę „nazbyt”. Miała zbyt gładką skórę, zbyt szerokie biodra… I trzymała się zbyt prosto, przez co jej twarde piersi zarysowywały się zbyt ostro. Być może, artyści cenią taką siłę wyrazu modela. Drogę, którą kroczyło całe towarzystwo, zagrodził zwał kamieni i Veda musiała zmienić dopiero co wydany sąd. Czara Nandi z niezwykłą lekkością przeskakiwała z kamienia na kamień, wykonując taneczne ruchy. „W jej żyłach płynie zapewne indyjska krew — pomyślała Veda. — Zapytam ją o to później…” — Aby stworzyć „Córę Tetydy” — kontynuował artysta — musiałem się zbliżyć do morza, związać się z nim duchowo. Przecież moja Kretenka powinna również wyjść z morza, ale tak, by to było jasne dla każdego. Kiedy zabierałem się do malowania „Córy Gondyany”, przepracowałem trzy lata na stacji leśnej w Afryce Równikowej. Po ukończeniu obrazu zaciągnąłem się jako mechanik na ślizgowiec kursujący po Atlantyku. Dostarczaliśmy pocztę wszystkim rybnym, białkowym i solnym zakładom, które pływają na ogromnych metalowych tratwach. Pewnego razu prowadziłem swój statek na Atlantyku Centralnym, na zachód od Azorów, gdzie się łączą dwa przeciwne prądy. Fale tam są zawsze wysokie i napływają rzędami. Mój stateczek to podskakiwał ku niskim chmurom, to się zapadał. Śruba wydawała przeraźliwy świst. Stałem na wysokim mostku obok sternika. I nagle — nigdy tego nie zapomnę!.. Proszę sobie wyobrazić wysoką falę, wyższą od wszystkich innych, biegnącą nam naprzeciw. Na jej grzbiecie, tuż pod niskimi chmurami o perłoworóżowej barwie, stała dziewczyna, opalona na czerwony brąz… Fala toczyła się bezgłośnie, a ona przelatywała dumna, harda w swej samotności wśród nieobjętego oceanu. Mój stateczek podskoczył w górę i przemknęliśmy obok dziewczyny. Dziewczyna machała ku nam ręką na znak pozdrowienia. Wtedy dopiero spostrzegłem, że stała na desce z zainstalowanym motorem, którym kierowała za pomocą nóg. — Wiem — odezwał się Dar Wiatr — używa się jej do przejażdżek na falach. — Najbardziej wstrząsające było dla mnie to, że dokoła w promieniu setek mil panowała pustka: ocean, niskie chmury, zapadający zmrok, a tu raptem dziewczyna mknąca na fali. Tą dziewczyną… — Była Czara Nandi — dopowiedziała Evda Nal. — Zrozumiałe. Ale skąd się tam wzięła? — Bynajmniej nie z piany i nie z gwiazd! — wybuchnęła nagle dźwięcznym śmiechem Czara. — Po prostu żeglowałam na tratwie przetwórni białkowej. Staliśmy wtedy na skraju sargasów”, gdzie była hodowla chlorelli. Pracowałam tam wówczas jako biolog. — Niech będzie i tak — zgodził się Kart San. — Ale od tamtej chwili stała się pani dla mnie córą Morza Śródziemnego, która się wynurzyła z pian po to, aby się stać moją modelką. Czekałem na panią cały rok. — Można pana odwiedzić i zobaczyć obraz? — spytała Veda. — Proszę bardzo, byle nie w czasie godzin pracy. Najlepiej wieczorem. Pracuję bardzo powoli i nie znoszę w czasie pracy niczyjej obecności. — Pan maluje farbami? — Nasza praca zmieniła się bardzo mało w ciągu tysiącleci. Prawa optyki i oko ludzkie pozostały takie same. Zaostrzyła się jedynie percepcja niektórych odcieni, wynaleziono nowe farby chromokatoptryczne” o wewnętrznym refleksie w warstwach i nowy sposób tonowania barw. Na ogół jednak malarze od niepamiętnych czasów pracowali tak, jak ja dziś. Nawet to i owo robili lepiej… Mieli wiarę i cierpliwość, my zaś staliśmy się zbyt gwałtowni i niepewni swego. W sztuce dyspozycje twórcze rodzą się raczej z naiwnego zachwytu. Znów odbiegłem od tematu! No, na mnie, na nas, czas. Chodźmy, Czaro. Wszyscy zatrzymali się patrząc za odchodzącym artystą i jego modelką. — Wiem teraz, kto to taki. Widziałam „Córę Gondyany” — rzekła Veda. — Ja także — odezwali się jednocześnie Evda Nal i Mven Mas. — Gondvana to kraj Gondów w Indiach? — spytał Dar Wiatr. — Nie. To nazwa ogólna południowych kontynentów. Innymi słowy, kraj starożytnej rasy czarnej. — I jakaż jest ta „córa czarnych”? — Obraz jest prosty: na tle stepowego płaskowzgórza, w promieniach oślepiającego słońca, na skraju pełnego grozy lasu tropikalnego widać idącą dziewczynę. Połowa jej twarzy i lśniącego, jakby z metalu odlanego ciała jaśnieje w płonącym świetle, a druga połowa jest pogrążona w przejrzystym, ale głębokim półcieniu. Dokoła smukłej szyi ma sznur białych zwierzęcych zębów, krótkie włosy zebrane u góry w węzeł i ozdobione wiązką czerwonych kwiatów. Prawą ręką uniesioną nad głową dziewczyna odsuwa z drogi gałąź drzewa, a lewą odpycha od kolana kolczastą łodygę. W ruchu ciała, w swobodnym westchnieniu, w szerokim zamachu ręki czuje się beztroskę młodości, która się stapia z przyrodą w wiecznie zmienny potok życia. To zjednoczenie odczuwa się jako wiedzę, Jako instynktowne poznanie świata… W ciemnych oczach utkwionych w dal, gdzieś w ledwie rysujące się kontury gór, widoczna trwoga, oczekiwanie wielkich prób w nowym, dopiero co odkrytym świecie. Evda Nal zamilkła. — Ale w czym się wyrażało to wszystko, co chciał odtworzyć Kart San? — spytała Veda Kong. — Może w ściągnięciu wąskich brwi, w pochyleniu głowy i bezbronności odsłoniętego karku. Zastanawiający jest zwłaszcza wyraz oczu, w których przebija tajemniczość przyrody, poczucie beztroskiej, jakby roztańczonej siły i jednocześnie trwożnej wiedzy. — Szkoda, że nie widziałem tego obrazu — westchnął Dar Wiatr. — Będę musiał pojechać do Pałacu Historii. Widzę barwy, ale trudno mi wyobrazić sobie pozę dziewczyny. — Pozę? — Evda Nal zatrzymała się. — Oto ma pan „Córę Gondvany”… — zrzuciła z ramion ręcznik, uniosła wysoko ugiętą prawą rękę, przechyliła się w tył, zwrócona nieco w stronę Dara Wiatra. Długą nogę lekko uniosła, stawiając mały krok, i zastygła w bezruchu. Jej giętkie ciało jak gdyby rozkwitło. Wszyscy patrzyli na nią z zachwytem. — Evdo, nigdy bym nie przypuszczał!.. — zawołał Dar Wiatr. — Pani jest niebezpieczna jak na pół obnażone ostrze sztyletu. — Wietrze, znów niezręczne komplementy! — zaśmiała się Veda. — Czemu „na pół”, a nie „zupełnie”? — Ma rację — uśmiechnęła się Evda Nal, przybrawszy już normalną postawę. — Właśnie „na pół”. Niebezpieczna jak całkowicie obnażone i połyskujące ostrze, żeby użyć epickiego języka Dara Wiatra, jest nasza nowa znajoma, cudowna Czara Nandi. — Nie mogę uwierzyć, żeby ktokolwiek mógł się równać z panią! — rozległ się nagle zza kamienia nieco ochrypły głos. Evda Nal pierwsza dostrzegła rudą, podstrzyżoną czuprynę i blade, niebieskie oczy patrzące na nią z takim zachwytem, jakiego dotąd nie widziała na niczyjej twarzy. — Jestem Ren Boz! — powiedział nieśmiało rudy mężczyzna. Jego niewysoka, wąska w ramionach postać ukazała się zza wielkiego kamienia. — Właśnie pana szukamy. — Veda ujęła dłoń fizyka. — To Dar Wiatr. Ren Boz zaczerwienił się, wskutek czego piegi, którymi była usiana jego twarz i szyja, nabrały wyraźniejszej barwy. — Zatrzymałem się na górze — Ren Boz wskazał kamieniste zbocze — tam jest dawny grób. — W tym grobie pogrzebano znanego poetę bardzo dawnych czasów — zauważyła Veda. — Na grobie wyryty jest napis. — Fizyk rozwinął arkusik blachy, powiódł po nim krótką linijką i na matowej powierzchni ukazały się cztery rzędy niebieskich znaków. — To są europejskie litery — wyjaśniła Veda — pismo, które było w użyciu, zanim wprowadzono wszechświatowy alfabet liniowy! Ma niedorzeczną formę, przejętą z piktogramów” jeszcze dawniejszej starożytności. Znam jednak ten język. — Niech pani przeczyta, Vedo! — Proszę o chwilę ciszy! — powiedziała Veda i wszyscy zasiedli na kamieniach. Veda Kong czytała: W otchłani czasu, w wielkiej dziejów rzece Giną okręty, myśli, wydarzenia. A ja w swą wielką wędrówką polecą, Unosząc z Ziemi najlepsze złudzenia… — Ależ to wspaniałe! — Evda Nal uklękła. — Poeta współczesny nie potrafiłby lepiej określić potęgi czasu. Ciekawa jestem, jakie z ziemskich złud uważał za najlepsze i zabrał z sobą w myślach poprzedzających śmierć? W dali ukazała się łódź z przezroczystego plastyku, w której siedziały dwie osoby. — To Miiko z Cherlisem, jednym z tutejszych mechaników. A, nie — poprawiła się Veda — to przecież sam Frit Don, który stoi na czele wyprawy morskiej! Do wieczora, Wietrze, musicie zostać we trójkę, a ja zabieram z sobą Evdę. Obie kobiety zbiegły do morza i popłynęły ku wyspie. Łódź zawróciła do nich, ale Veda machała ręką, dając znak, by płynęła dalej. Ren Boz, znieruchomiały, patrzył w ślad za pływaczkami. — Niech pan się ocknie, Ren Boz. Do rzeczy! — zawołał na niego Mven Mas. Fizyk, trochę zmieszany, uśmiechnął się łagodnie. Spłacheć sypkiego piachu pomiędzy dwoma szeregami kamieni przekształcił się w naukową pracownię. Ren Boz, uzbrojony w odłamek muszli, rzucał się w podnieceniu na ziemię ścierając własnym ciałem, co sam napisał, i znów kreślił. Mven Mas wyrażał aprobatę lub zachętę krótkimi okrzykami. Wreszcie fizyk zamilkł i ciężko dysząc usiadł na piachu. — Owszem — rzekł z wolna Dar Wiatr — pan dokonał rewelacyjnego odkrycia! — Czyż ja sam?… Ponad dziesięć wieków temu starożytny matematyk Heisenberg wykrył zasadę nieoznaczoności, to jest — niemożności ścisłego jednoczesnego określania położenia i prędkości cząstek o rozmiarach atomowych. W rezultacie ta niemożność stała się możnością, kiedy poznano rachunek przejściowy, czyli repagularny. Mniej więcej w tym samym czasie odkryto pierścieniowy obłok mezonowy jądra atomowego i stany przejściowe pomiędzy tym pierścieniem a nukleonem. To znaczy, że zbliżono się do pojęcia antygrawitacji. — Niech będzie i tak. Nie jestem znawcą matematyki dwubiegunowej 87 ani tym bardziej tego jej działu, który traktuje o rachunku repagularnym lub badaniu granic przejściowych. Ale to, czego pan dokonał w funkcjach cieniowych, jest zasadniczo nowe, choć trudno zrozumiałe dla nas, pozbawionych matematycznego wizjonerstwa. Mogę jednak ogarnąć wielkość odkrycia. Mam tylko jedną wątpliwość… — Dar Wiatr zająknął się. — Jaką, jaką? — zaniepokoił się Mven Mas. — Jak to zrealizować w praktyce? Wydaje mi się, że nie dysponujemy możliwością wytworzenia pola elektromagnetycznego o takim natężeniu. – Żeby zrównoważyć pole grawitacyjne i wytworzyć stan przejściowy? — spytał Ren Boz. — Właśnie. Wtedy przestrzeń poza granicami układu będzie po dawnemu niedostępna dla naszych oddziaływań. — To prawda. Ale, jak zawsze w dialektyce, wyjścia należy szukać w przeciwieństwie. Jeśliby się otrzymało antygrawitacyjny cień. — Oho!.. Ale jak? Ren Boz szybko nakreślił trzy linie proste, wąskie pole i przeciął to wszystko łukiem o dużym promieniu. — Problem ten był znany jeszcze przed matematyką dwubiegunową. Około tysiąca lat temu nazywano to zagadnieniem czterech wymiarów. Wtedy panowały jeszcze powszechnie wyobrażenia o wielowymiarowości przestrzeni, nie znano właściwości cieniowych ciążenia, starano się przeprowadzić analogie z elektromagnetycznymi polami i myślano, że punkty osobliwe oznaczają albo znikanie materii, albo też przekształcanie jej w coś niewytłumaczalnego. Jak można było wyobrażać sobie przestrzeń przy takiej znajomości natury zjawiska? Otóż nasi przodkowie domyślali się tego i owego, rozumieli, że jeśli odległość OA od gwiazdy A do środka Ziemi wyniesie dwadzieścia kwintylionów kilometrów, to odległość do tejże gwiazdy wzdłuż wektora ÓW równa się zeru… Praktycznie, powiedzmy, nie zeru, ale wielkości zbliżonej do zera. I powiadali, że czas przekształca się w zero, jeżeli prędkość ruchu równa się prędkości światła. Ale przecież rachunek kochlearny” odkryto też nie tak znów dawno! — Ruch wzdłuż spirali znano tysiąc lat temu — ostrożnie wtrącił Mven Mas. Ren Boz machnął ręką lekceważąco. — Ruch, ale nie jego prawa! Więc jeżeli pole grawitacyjne i pole elektromagnetyczne to dwie strony tej samej własności materii, jeżeli przestrzeń jest funkcją ciążenia, to funkcją pola elektromagnetycznego będzie antyprzestrzeń. Przejście pomiędzy nimi daje w wyniku wektorową funkcję cieniową przestrzeni zerowej, znanej w mowie potocznej jako prędkość światła. Uważam, że otrzymanie przestrzeni zerowej w każdym kierunku jest możliwe. Mven Mas pragnie się dostać na Epsilon Tukana, a mnie jest wszystko jedno, byle dokonać doświadczenia! Byleby doszło do skutku doświadczenie. — Ren Boz, z wyrazem zmęczenia na twarzy, przysłonił oczy krótkimi, jasnymi rzęsami. — Dla doświadczenia byłyby panu potrzebne nie tylko stacje kosmiczne, ziemska energia, jak powiadał Mven, ale jeszcze jakiś agregat. Chyba to sprawa niezbyt prosta i niełatwa do realizacji? — Można by wykorzystać agregat Kora Julia w pobliżu Obserwatorium Tybetańskiego. Sto siedemdziesiąt lat temu przeprowadzono tam doświadczenia w związku z badaniami przestrzeni. Trzeba będzie nieco zmienić sprzęt, a ochotników do pracy dostanę w każdej chwili, i pięć, dziesięć, dwadzieścia tysięcy. Wystarczy tylko zwrócić się z apelem, natychmiast wezmą urlopy. — Jak widać, wszystko pan przewidział. Pozostaje jeszcze tylko jedno zagadnienie, sprawa bezpieczeństwa. Skutki doświadczenia mogą być nieprzewidziane. Przecież wedle praw wielkich liczb nie możemy robić doświadczenia na małą skalę, lecz w skali kosmicznej… — Jakiż uczony zlęknie się ryzyka? — wzruszył ramionami Ren Boz. — Nie mam na myśli siebie! Wiem, że gdy zajdzie potrzeba niebezpiecznego przedsięwzięcia, zgłoszą się tysiące ludzi. Ale do doświadczenia włączą się stacje kosmiczne, obserwatoria, cały krąg aparatów, które kosztowały ludzkość wiele pracy. Aparaty te otworzyły okno na kosmos, zapoznały ludzkość z życiem, twórczością i wiedzą innych zaludnionych światów. Jest to nasze największe osiągnięcie i czyż można ryzykować zamknięcie tego okna choćby na jakiś czas? Czy ma do tego prawo ktokolwiek z nas: ja, pan, pojedynczy ludzie albo osobne grupy? Chciałbym wiedzieć, czy ma pan poczucie takiego prawa i na czym się ono opiera? — Mam takie poczucie — Mven Mas podniósł się. — Był pan na wykopaliskach… Czy miliardy nieznanych szkieletów w nieznanych grobach nic panu nie mówiły? Mam w oczach te miliardy istnień ludzkich, które odeszły w przeszłość, których młodość, piękno i radość życia przeminęły jak jedno mgnienie. One żądają, byśmy rozwiązali wielką zagadkę czasu, byśmy wszczęli z nim walkę! Zwycięstwo odniesione nad przestrzenią to zwycięstwo nad czasem. Dlatego wierzę w słuszność i wielkość zamierzonej sprawy. — Ja to trochę inaczej odczuwam — przemówił Ren Boz. — Ale mniejsza z tym. Przestrzeń w kosmosie jest po dawnemu niepokonana, dzieli światy, nie zezwala na odszukanie planet zamieszkanych przez istoty rozumne i na połączenie się z nimi w jedną szczęśliwą rodzinę. Byłaby to największa przemiana od czasów Ery Zjednoczenia Świata, kiedy się dokonało połączenie całej ludzkości. To przecież pociągnęło za sobą kolosalny postęp w opanowaniu przyrody przez człowieka. Każdy krok na tej drodze jest ważniejszy niż wszystkie inne, niż wszelkie inne badania i odkrycia. Gdy Ren Boz skończył, głos zabrał Mven Mas. — W moim życiu dość duże znaczenie ma jeden osobisty motyw. W wieku młodzieńczym czytałem starą powieść historyczną o pańskich przodkach, Darze. Na ich kraj dokonał najścia jakiś wielki i okrutny zdobywca, jeden z tych, w jakich obfitowała epoka niższych form społecznych. W powieści tej występował pewien dzielny młodzieniec i młoda dziewczyna. On ją szalenie kochał. Dziewczynę wzięto do niewoli i uwięziono, czyli jak to się wówczas nazywało, „porwano”. Wyobraźcie sobie skrępowanych sznurami mężczyzn i kobiety, których pędzono jak bydło do kraju zdobywcy. Geografii Ziemi nie znał wtedy jeszcze nikt, jedynymi środkami transportu były zwierzęta wierzchowe i juczne. Tamten świat był wtedy bardziej zagadkowy i trudniejszy do przebycia niż obecnie przestrzenie kosmiczne. Młodociany bohater lata całe poszukiwał ubóstwianej kochanki, wędrował niewiarygodnie niebezpiecznymi drogami, póki wreszcie nie odnalazł jej w głębi gór Azji. Trudno mi teraz opisać swoje młodzieńcze wrażenia, ale do dziś dnia wydaje mi się, że tak samo mógłbym iść ku ukochanemu celowi poprzez wszystkie przeszkody kosmosu! Dar Wiatr uśmiechnął się. — Rozumiem pańskie doznania, ale nie pojmuję, jaki ma związek opowieść rosyjska z pańskim dążeniem do opanowania kosmosu. Bardziej mi trafia do przekonania to, co powiedział Ren Boz. Zresztą zaznaczał pan, że to osobisty motyw… Dar Wiatr zamilkł. Milczał tak długo, aż Mven Mas poruszył się niespokojnie. — Teraz już wiem — ciągnął Dar Wiatr — dlaczego ludzie dawniej palili, pili, podniecali się narkotykami w chwilach niepewności, niepokoju czy samotności. Teraz także jestem samotny i pozbawiony pewności. Co mam wam powiedzieć? Kimże jestem, żeby wam zabraniać wielkiego doświadczenia? Albo czy mam prawo dawać na to zezwolenie? Powinniście się zwrócić do Rady… — Nie o to chodzi — Mven Mas powstał i skulił się, jakby mu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. — Proszę nam odpowiedzieć, czy pan by się zdecydował na to doświadczenie? Jako kierownik stacji kosmicznych, nie jako Ren Boz, z nim zupełnie inna sprawa! — Nie! — odparł twardo Dar Wiatr. — Zaczekałbym. — Na co? — Na budowę doświadczalnego agregatu na Księżycu! — A energia? — Księżycowe pole grawitacyjne jest mniejsze, a więc mniejsza byłaby skala doświadczenia. Może wystarczyć kilka Q — stacji. — Wszystko jedno. Przecież na to trzeba dużo czasu, jakichś stu lat, nie zobaczę tego nigdy! — Cóż z tego, że pan nie zobaczy. Dla ludzkości nie jest takie ważne, czy to się stanie teraz, czy za kilka pokoleń. — Dla mnie to byłby koniec, koniec moim marzeniom! I dla Rena Boża… — Dla mnie oznacza to niemożność sprawdzenia przez doświadczenie, a więc i niemożność dokonywania poprawek, kontynuowania prac. — Zwróćcie się do Rady. — Rada już zdecydowała i wyraziła swą decyzję pańskimi ustami. Nie mamy się po co zwracać — cicho powiedział Mven Mas. — Słusznie. Rada także odmówi. — Nie będę już pana o nic pytał. Czuję się winien, razem z Renem złożyłem na pańskie barki brzemię decyzji. — To mój obowiązek. To nie wasza wina, że zadanie jest trudne i niebezpieczne. Dlatego jest mi smutno i ciężko… Ren Boz zaproponował, by wrócili do tymczasowego miejsca postoju wyprawy. Ruszyli wolno po piasku i każdy po swojemu przeżywał gorycz rezygnacji z niezwykłego doświadczenia. Dar Wiatr spoglądał z ukosa na współtowarzyszy i myślał, że jemu trudniej się z tym pogodzić niż im. Z natury był odważny do zuchwałości i musiał walczyć ze swymi skłonnościami przez całe życie. Miał w sobie coś z dawnych rozbójników, którzy czuli się najlepiej w obliczu niebezpieczeństwa. Toteż w głębi duszy buntował się przeciwko mądrej, ale nie odważnej decyzji. 6. Legenda błękitnych słońc Z kabiny szpitalnej wyszli lekarka Luma Lasvi i biolog Eon Tal. Erg Noor rzucił się ku nim. — Co z Niza? – Żyje, ale… — Umiera? — Jak dotąd — nie. Jest to zapaść pourazowa, stan na pograniczu śmierci, w którym następuje zwolnienie czynności oddechowej tętna. Niza ma jedno uderzenie na sto sekund. Stan ten może potrwać czas nieokreślony. — Czy jest przytomna i cierpi? — Nie. — Absolutnie? — zapytał z naciskiem. — Absolutnie — odparła lekarka spokojnie. Erg Noor pytająco spojrzał na biologa. Ten skinął głową na znak potwierdzenia. — Co pani zamierza robić? — Niza musi przebywać w równomiernej temperaturze, w zupełnym spokoju i słabym oświetleniu. Jeżeli stan się pogorszy, niech śpi, a po powrocie na Ziemię trzeba ją oddać do Instytutu Prądów Nerwowych. Porażenie zostało spowodowane przez jakiś rodzaj prądu. Skafander jest przebity w trzech miejscach. Dobrze, że prawie nie oddychała. — Zauważyłem otwory i zalepiłem własnym plastrem — odezwał się biolog. Erg Noor z wdzięcznością uścisnął mu rękę. — Tylko… lepiej jak najszybciej wyjść ze strefy wzmożonego ciążenia… — dodała Luma. — A jednocześnie niebezpieczne jest nie tyle przyspieszenie startu, co powrót do normalnej siły ciążenia. — Rozumiem. Obawia się pani, że tętno jeszcze bardziej osłabnie. Ale przecież serce to nie wahadło przyspieszające swoje ruchy we wzmożonym polu grawitacyjnym. — Rytm impulsów organizmu jest w zasadzie podporządkowany tym samym prawom. Jeżeli czynność serca zwolni się do jednego uderzenia na dwieście sekund, wówczas dopływ krwi do mózgu będzie niedostateczny… Erg Noor zamyślił się. Wszyscy czekali cierpliwie, co powie. — Czy nie byłoby wskazane poddać organizm podwyższonemu ciśnieniu w atmosferze intensywnie nasyconej tlenem? — zapytał Noor niepewnie. Z uśmiechów Lumy Lasvi i Eona Tala zrozumiał, że jego myśl jest trafna. — Nasycić krew gazem przy dużym ciśnieniu cząstkowym40… Oczywiście zastosujemy środki przeciwskrzepowe, a wtedy niechby było i jedno uderzenie na dwieście sekund. Potem się wyrówna. — Niza jest pozbawiona świadomości, ale żyje — powiedziała Luma z ulgą. — Idziemy przygotować komorę. Chcę w tym celu wykorzystać wielką silikolową wystawę, przeznaczoną początkowo dla Zirdy. W niej się zmieści pływający fotel, który przerobimy na łóżko. Po likwidacji przyśpieszenia stan Nizy z pewnością ulegnie poprawie. — Gdy tylko będziecie gotowi, dajcie znać na posterunek. Nie zatrzymamy się tutaj ani minuty dłużej. Dość ciemności i ciężaru czarnego świata! Rozeszli się pospiesznie do różnych części statku, każdy w miarę możności przezwyciężając ucisk spowodowany siłą przyciągania strasznej planety. Sygnały odlotu rozległy się niby fanfara zwycięstwa. Członkowie załogi zanurzyli się w miękkie objęcia startowych foteli z niewysłowioną ulgą. Ale odlot z czarnej planety był sprawą trudną i niebezpieczną. Przyspieszenie, jakie należało nadać statkowi, aby się mógł oderwać od gruntu, leżało u granic wytrzymałości organizmu ludzkiego, przy tym błąd pilota mógł łatwo spowodować zagładę całej załogi. Wśród potwornego ryku silników planetarnych Erg Noor poprowadził statek po stycznej do horyzontu; dźwignie foteli hydraulicznych uginały się coraz bardziej pod wzrastającym ciężarem. Jeszcze chwila i przestaną sprężynować, a wtedy ciała i kości ludzkie rozpadłyby się jak pod uderzeniem młota. Ręce Noora leżące na guzikach przyrządów nabrały ciężaru nie do udźwignięcia. Ale sprawne i silne palce pracowały nadal i „Tantra”, zakreślając wysoką, pałąkowatą parabolę, wznosiła się stopniowo wyżej, wydostając się z gęstej ćmy ku przejrzystej czerni nieskończoności. Erg Noor nie odrywał oczu od czerwonej smugi poziomego wyrównywacza — chwiała się w niestałej równowadze sygnalizując, że statek może w każdej chwili przejść ze wznoszenia się do opadania i że ciężka planeta nie puszcza jeszcze „Tantry” ze swej niewoli. Erg Noor postanowił włączyć motory anamezonowe. Były one w stanie unieść statek z każdej planety. Pod wpływem brzęczącej wibracji statek drgnął. Czerwone pasmo uniosło się o parę milimetrów w górę ponad linię zera. Jeszcze trochę… Przez peryskop górnego wziernika Noor dostrzegł, jak „Tantrę” okryła warstwa niebieskiego płomienia, ześlizgującego się ku rufie. Atmosfera została przebita! W pustce przestrzennej, zgodnie z prawem nadprzewodnictwa, prądy resztkowe spływały po kadłubie statku. Gwiazdy znów świeciły ostro jak igły, a uwolniona „Tantra” odlatywała coraz dalej od groźnej planety. Z każdą sekundą zmniejszało się brzemię ciążenia. Ciało stawało się coraz lżejsze. Zaśpiewał aparat do wytwarzania sztucznego ciążenia i jego zwykłe, ziemskie natężenie po nie kończących się dniach życia w okowach straszliwej planety wydawało się niewiarygodnie małe. Cała załoga zerwała się z foteli. Luma, Ingrida i Eon wykonywali najtrudniejsze pas fantastycznych tańców. Wkrótce jednak nastąpiła nieunikniona reakcja i większość załogi zapadła w krótki sen. Czuwał tylko Erg Noor z Pelem Linem, Purem Hissem i Lumą Lasvi. Należało obliczyć tymczasowy kurs statku i opisawszy gigantyczną parabolę, prostopadłą do płaszczyzny obrotu całego systemu gwiazdy T, minąć jej pas lodowy i meteorytyczny. Dopiero potem można było nadać statkowi szybkość podświetlną i zabrać się do długiej i żmudnej pracy: wyznaczenia prawdziwego kursu. Lekarka obserwowała stan Nizy po wzlocie i wprowadzeniu normalnego dla warunków ziemskich ciążenia. Po pewnym czasie oświadczyła, że przerwy pomiędzy uderzeniami serca wynoszą sto dziesięć sekund, co przy podwyższonych dawkach tlenu nie było zgubne. Luma Lasvi zamierzała użyć aparatu elektronowego, tzw. tyratronu, pobudzającego działalność serca oraz zastosować organiczne substancje bodźcowe. W ciągu pięćdziesięciu pięciu godzin drgania silników anamezonowych nękały ściany statku, póki liczniki nie wykazały dziewięciuset siedemdziesięciu milionów kilometrów na godzinę, prędkości na granicy bezpieczeństwa. Trudno wyobrazić sobie ulgę, jakiej doświadczyła trzynastoosobowa załoga po tylu ciężkich przeżyciach: wymarła planeta, zaginiony „Algrab” i wreszcie pełne grozy czarne słońce. Radość z wyzwolenia była jednak niepełna, bo czternasty członek załogi, młodziutka Niza Krit leżała nieprzytomna w półśnie, walcząc ze śmiercią. Pięć kobiet ze statku: Ingrida, Luma, drugi inżynier elektronik, geolog i nauczycielka gimnastyki rytmicznej Lone Mar, która pełniła także funkcje dyspozytorki wyżywienia, operatora powietrznego i kustosza materiałów naukowych, zebrały się jak na dawny obrzęd pogrzebowy. Ciało Nizy całkowicie uwolnione od odzieży, umyte specjalnym roztworem TM i AS, ułożono na grubym dywanie ręcznie uszytym z najmiększych gąbek śródziemnomorskich. Dywan umieszczono na pneumatycznym materacu i nakryto okrągłą kopułą z różowego silikolu. Precyzyjny przyrząd, termobarooksystat, mógł przez lata całe zachować pod grubym kloszem potrzebną temperaturę, ciśnienie i skład powietrza. Miękkie występy gumowe utrzymywały ciało Nizy w jednej pozycji, której zmianę przewidywała lekarka raz w miesiącu. Dlatego też Luma postanowiła zaprowadzić ścisłą obserwację ciała Nizy i zrezygnowała w ciągu pierwszych dwóch lat z długotrwałego snu. Stan kataleptyczny Nizy nie mijał. Jedyne, co się udało Lumie osiągnąć — to zwiększenie częstotliwości tętna do jednego uderzenia na minutę. I mimo że było to niewielkie osiągnięcie, pozwalało jednak zlikwidować szkodliwe przesycanie płuc tlenem. Minęły cztery miesiące. Statek leciał ściśle wytyczonym kursem omijając rejon swobodnych meteorytów. Załoga, zmęczona przygodami i wyczerpującą pracą, zapadła w siedmiomiesięczny sen. Tym razem czuwali nie trzej, lecz czterej członkowie wyprawy — do dyżurujących Erga i Pura Hissa przyłączyli się lekarz Luma Lasvi i biolog Eon Tal. Noor, który wyszedł obronną ręką z sytuacji, w jakiej nigdy jeszcze nie znajdował się żaden statek kosmiczny, czuł się samotny. Po raz pierwszy cztery lata podróży na Ziemię wydały mu się nieskończenie długie. Nie zamierzał oszukiwać samego siebie — wiedział, że dzieje się tak dlatego, iż tylko na Ziemi mógł mieć nadzieję na uratowanie Nizy. Długo odkładał to, co w innym wypadku zrobiłby już na następny dzień po odlocie — przegląd elektronowy steroofilmów z „Żagla”. Myślał, że razem z Niza będzie oglądał pierwsze obrazy wspaniałych światów, słuchał wieści z planet błękitnej gwiazdy, świecącej w czasie letnich nocy nad Ziemią. Pragnął, żeby Niza razem z nim urzeczywistniła najśmielsze marzenia czasów minionych i teraźniejszości, żeby odkryła nowe światy gwiezdne, przyszłe dalekie wyspy ludzkości… Filmy nakręcane w odległości ośmiu parseków od słońca, osiemdziesiąt lat temu, przeleżały w otwartym statku na czarnej planecie gwiazdy „T” i zachowały się doskonale. Półkulisty stereoekran uniósł czterech widzów „Tantry” tam, gdzie nad nimi jaśniała błękitna Vega. Szybko zmieniały się tematy — wyrastało oślepiające błękitne słońce, przesuwały się obrazki z życia statku. Przy liczniku automatycznym pracował nadzwyczaj młody, bo dwudziestosiedmioletni szef wyprawy, obserwację prowadzili jeszcze młodsi astronomowie. A oto sport i tańce, doprowadzone przez członków wyprawy do akrobatycznej doskonałości. Spiker wyjaśnił żartobliwie, że palmę pierwszeństwa na całej trasie do Vegi dzierży niepodzielnie biolog wyprawy. Rzeczywiście, ta dziewczyna o krótkich, lnianych włosach i wspaniałej budowie ciała wykonywała bardzo trudne ćwiczenia. Patrząc na te jaskrawe, najzupełniej realne obrazy nie chciało się wprost wierzyć, że ci weseli, energiczni, młodzi astronauci dawno już nie żyją stawszy się pastwą potworów gwiazdy żelaznej. Skąpa kromka wyprawy skończyła się na ekranie szybko. Wzmacniacze światła w aparacie projekcyjnym zaczęły wydawać brzęk — fioletowe słońce płonęło z taką siłą, że nawet tu, w jego bladym odbiciu, ludzie musieli włożyć okulary ochronne. Gwiazda o średnicy i masie trzy razy większej niż Słońce, mocno spłaszczona, kolosalna, obracała się z szybkością równikową trzystu kilometrów na sekundę. Kula jaskrawego gazu o temperaturze powierzchni jedenastu tysięcy stopni rozpościerała na miliony kilometrów wkoło ogniste skrzydła perłoworóżowych płomieni. Zdawało się, że promienie Vegi uderzały i niszczyły na swej drodze wszystko niby włócznie o fantastycznej długości. W ich lśniącej głębi kryła się najbliższa błękitnej gwiazdy planeta. Tam, w ten ocean ognia, nie mógłby się zanurzyć żaden statek Ziemi ani jej sąsiadów z obwodu Pierścienia. Po projekcji nastąpił referat, ilustrowany na ekranie widmowymi liniami wykresów, ukazujących usytuowanie pierwszej i drugiej planety Vegi. „Żagiel” nie mógł zbliżyć się nawet do drugiej planety, oddalonej od gwiazdy o sto milionów kilometrów. Z głębin oceanu przezroczystych fioletowych płomieni, z atmosfery gwiazdy wylatywały potworne wyskoki wyciągając się w przestrzeń jak spalające wszystko ręce. Energia Vegi była tak wielka, że wypromieniowywała światło w postaci kwantów o znacznej energii — fioletowej i nadfioletowej niewidzialnej części widma. Nawet w chronionych potrójnym filtrem oczach ludzkich wywoływało to poczucie strasznej widmowości, prawie niewidzialnego, ale śmiertelnie niebezpiecznego fantomu… Przelatywały burze świetlne przezwyciężając siłę ciążenia gwiazdy. Ich dalekie dźwięki przyprawiały „Żagiel” o niebezpieczne wstrząsy i chwiejbę. Liczniki promieni kosmicznych i innych zgubnych promieniowań przestały funkcjonować. Wewnątrz doskonale chronionego statku zaczęła narastać niebezpieczna jonizacja. Trudno było nawet sobie wyobrazić niesamowitą potęgę owych potoków promieni mknących poza ścianami statku w pustkę przestrzeni, która trwoniła bezużytecznie kwintyliony kilowatów mocy. Dowódca „Żagla” ostrożnie podprowadził statek do trzeciej planety, wielkiej, ale otoczonej jedynie cienką, przezroczystą warstwą atmosfery. Widocznie ognisty oddech błękitnej gwiazdy rozpędził zasłonę z lekkich gazów, ciągnących się za planetą po jej stronie zacienionej niby długi, słabo świecący welon. Niszczące opary fluorowe, trujący tlenek węgla, stężone gazy szlachetne stwarzały warunki, w jakich żadna istota żywa nie mogła istnieć ani przez sekundę. Z głębi planety wystawały ostre piki, żebrowania, strome, ząbkowato wyżarte ściany skał, czerwonych jak świeżo zadane rany lub czarnych jak otchłanie. Na płaskowzgórzach powstałych z law wulkanicznych widniały szpary i szczeliny, wyrzucające rozpaloną magmą. Wydawały się one żyłami krwawego ognia. Wysoko wznosiły się gęste obłoki popiołów, oślepiająco niebieskie po stronie oświetlonej, czarne po stronie cienistej. Olbrzymie błyskawice o długości tysięcy kilometrów zapalały się ze wszystkich stron, świadcząc o nasyceniu elektrycznością martwej atmosfery. Na górze — groźne fioletowe widmo ogromnego słońca i czarne niebo, a w dole na planecie — czerwone, kontrastowe cienie wśród chaosu dzikich skał, płomieniste bruzdy, zygzaki i koła, nieprzerwane miganie zielonych błyskawic… Stereoteleskopy przekazały, a filmy elektronowe zarejestrowały to wszystko z beznamiętną, nieludzką ścisłością. Ale przy aparaturze stały istoty myślące i czujące. Ich rozum protestował przeciwko bezmyślnym siłom zniszczenia i potwornemu nagromadzeniu bezwładnej materii. Ich serca odczuwały wrogość tego świata szalejących płomieni. Czterej astronauci zamienili spojrzenia z wyrazem aprobaty, kiedy spiker zakomunikował, że „Żagiel” podąża do czwartej planety. Po paru sekundach pod dennymi teleskopami statku rosła już ostatnia, skrajna planeta Vegi, prawie tych samych rozmiarów co Ziemia. „Żagiel” zbliżał się szybko. Widocznie załoga postanowiła ją zbadać za wszelką cenę. Była to ostatnia nadzieja odkrycia świata. I mógł nawet nie być piękny, byleby nadawał się do życia. Erg Noor przyłapał się na tym, że to ustępliwe słowo „byleby” wysnuł z własnych myśli. Prawdopodobnie taki też był tok myślenia tych, którzy kierowali „Żaglem” i obserwowali powierzchnię planety przez potężne teleskopy. „Byleby”! W tych trzech sylabach zawarte było pożegnanie z marzeniem o przepięknych światach Vegi, o odkryciu planet-pereł na dnie przestworów wszechświata, w imię czego ludzie Ziemi godzili się dobrowolnie na czterdziestopięcioletnie uwięzienie w statku kosmicznym i więcej niż na sześćdziesiąt lat porzucali planetę macierzystą. Ale porwany widowiskiem Erg Noor nie od razu o tym pomyślał. W głębi półkulistego ekranu mknął teraz ponad powierzchnią bezmiernie dalekiej planety. Na nieszczęście dla astronautów — tamtych zaginionych i tych żywych — planeta okazała się bardzo podobna do znanego od dzieciństwa najbliższego sąsiada w systemie słonecznym — do Marsa. Ta sama cienka przezroczysta powłoka gazowa, czarno-zielone, bezchmurne niebo, taka sama równa powierzchnia pustynnych kontynentów i łańcuchy gór. Tylko że na Marsie panuje palący chłód nocy i gwałtowna zmienność dziennych temperatur, są płytkie, podobne do olbrzymich kałuż bagniska, wyparowujące prawie do zupełnej suchości, zdarza się skąpy, rzadki deszcz albo szron, istnieje też mizerne życie zmartwiałych roślin i dziwacznych, ospałych, zakopujących się w ziemię zwierząt. Tu cała planeta, nagrzana płomieniami błękitnego słońca, oddychała żarem najbardziej upalnych pustyń Ziemi. Para wodna w bardzo niewielkiej ilości unosiła się w górne warstwy powietrznej powłoki, a ogromne równiny uzyskiwały cień tylko dzięki prądom cieplnym, burzącym bez przerwy atmosferę. Planeta obracała się szybko, tak jak i pozostałe. Silne chłody zamieniły kruszec górski w morze piachu. Piach, pomarańczowy, fioletowy, zielony, niebieskawy lub też oślepiająco biały, tworzył ogromne plamy, które z dala wyglądały jak morza lub zarośla nieznanej, fantastycznej flory. Łańcuchy zniszczonych gór, wyższych niż na Marsie, ale tak samo martwych, pokrywała czarna albo brązowa błyszcząca skorupa. Potężne, ultrafioletowe promienie błękitnego słońca niszczyły minerały, powodowały wyparowywanie lżejszych składników. Jasne równiny piaszczyste promieniowały, zda się, żywym ogniem. Erg Noor przypomniał sobie, że w dawnych czasach, kiedy uczeni nie stanowili na Ziemi większości, lecz znikomą garstkę, pisarze i artyści zwracali swe myśli ku ludziom z innych planet, którzy się przystosowali do życia w temperaturze bardzo wysokiej. To było poetyczne i piękne, podnosiło wiarę w potęgę natury ludzkiej. Ludzie w płomiennym oddechu planet błękitnych słońc spotykający swoich ziemskich współbraci!.. Wielkie wrażenie na Ergu Noorze i na wielu innych wywarł w swoim czasie obraz w muzeum południowego pasa mieszkalnego: zamglona na horyzoncie równina czerwonego jak płomień piachu, szare, gorejące niebo, a pod nim pozbawione twarzy postacie ludzkie w termoodpornych skafandrach, rzucające nieprawdopodobne jaskrawe, ciemnogranatowe cienie. Zastygły w dynamicznych, pełnych zaskoczenia pozach przed jakąś metalową konstrukcją, rozżarzoną prawie do białości. Obok — obnażona kobieta z rozpuszczonymi, czerwonymi włosami. Jasna skóra lśni w oślepiającym świetle jeszcze bardziej niż piaski, liliowe i karminowe cienie podkreślają każdą linię wysokiej i kształtnej postaci stojącej jak sztandar zwycięstwa życia nad siłami kosmosu. Śmiała koncepcja obrazu pozostawała w sprzeczności ze wszystkimi prawami biologii, o wiele gruntowniej poznanymi teraz, w dobie Pierścienia, niż w czasach, w których namalowano obraz. Powierzchnia planety zbliżyła się nagłym rzutem. „Żagiel” obniżał swój lot. Całkiem blisko przepłynęły piaszczyste stożki, czarne skały, rozsypiska jakichś połyskliwych zielonych kryształów. Statek metodycznie owijał spiralą swego lotu planetę od jednego bieguna do drugiego. Żadnych oznak wody czy chociażby najprymitywniejszej roślinności! Dawała się odczuć nużąca pustka samotności. Zagubiony w martwych dalach statek znalazł się we władzy płomiennej gwiazdy. Erg Noor rozumiał nadzieję tych, którzy nakręcali film, jakby to była jego własna nadzieja. Patrząc na planetę, poszukiwał śladów bodaj minionego życia. Temu, kto latał nad pustyniami martwych planet, pozbawionych wody i atmosfery, znane są te wytężone poszukiwania domniemanych ruin, resztek miast albo dopatrywanie się budowli w przypadkowych kształtach pęknięć w osobliwościach pozbawionych życia skał. Szybko przebiegła przez ekran ziemia dalekiego świata, spalona, chłostana wiatrami, bez cienia. Erg Noor, zdając sobie sprawę, że rozwiało się jego dawne marzenie, starał się pojąć, jak powstało nieprawdziwe wyobrażenie o spalonych światach błękitnej gwiazdy. — Nasi ziemscy bracia będą rozczarowani, kiedy się dowiedzą prawdy — cicho powiedział biolog przysunąwszy się blisko do Erga Noora. — Przez wiele tysiącleci miliony ludzi Ziemi patrzyły na Vegę. Podczas letnich nocy wszyscy młodzi, którzy kochali i marzyli, zwracali wzrok ku niebu. Latem Vega, jaśniejąca, błękitna, stoi prawie w zenicie — czyż można było nie zapatrzeć się na nią? Już tysiące lat temu ludzie wiedzieli dość dużo o gwiazdach. Z dziwnego toku ich myślenia wynikło, że nie domyślali się, iż planety powstawały dokoła prawie każdej obracającej się powoli gwiazdy o dostatecznie silnym polu magnetycznym, że każda planeta ma swych satelitów. Prawo to było im nie znane, ale marzyli o współbraciach, mieszkańcach innych światów, przede wszystkim Vegi, błękitnego słońca. Pamiętam przekłady pięknych wierszy o ludziach-półbogach zamieszkałych na błękitnej gwieździe, dokonane z któregoś języka starożytnego. — Od czasu gdy Ziemia otrzymała komunikat „Żagla”, zacząłem marzyć o Vedze — odezwał się Erg Noor. — Teraz jest jasne, że tysiącletni pęd do dalekich, wspaniałych światów udzielił się i mnie, i wielu mądrym, poważnym ludziom. — Jakże pan teraz rozszyfruje komunikat „Żagla”? — Po prostu cztery planety Vegi są całkowicie pozbawione życia. Nie ma nic piękniejszego ponad naszą Ziemię. Jakim szczęściem będzie powrót! — Ma pan racją! — zawołał biolog. — Dlaczego przedtem takie rozwiązanie nikomu nie przychodziło do głowy? — Być może, przychodziło, ale nie nam, astronautom, a może i nie Radzie. Ale to tylko pięknie świadczy o nas — śmiałość marzenia, a nie sceptyczne rozczarowanie zwycięża w życiu! Na ekranie skończył się lot dokoła planety. Nastąpiły zapisy stacji-robota wyrzuconej dla przeprowadzenia analizy warunków panujących na powierzchni planety. Potem wyrzucono geologiczną bombę — rozległ się bardzo silny wybuch. Ogromny obłok cząstek mineralnych sięgnął statku. Zawyły pompy wsysając pył w filtry bocznych kanałów chłonnych. Kilka próbek mineralnego pyłu z piasków i spalonych gór planety wypełniło silikolowe probówki, a powietrze górnych warstw atmosfery — balony kwarcowe. „Żagiel” ruszył z powrotem w trzydziestoletnią podróż, której celu już nie było mu sądzone osiągnąć. Teraz jego towarzysz ziemski niesie ludziom to, co kosztem takich ofiar udało się zdobyć zaginionym podróżnikom… Dalszy ciąg zapisów — sześć szpul taśmy — wymagał specjalnych badań astronautów Ziemi i miał być nadany w obwodzie Wielkiego Pierścienia. Nikt nie miał ochoty oglądać następnych filmów o losach „Żagla” — o ciężkiej walce z uszkodzeniem i z gwiazdą „T”, a szczególnie ostatniej szpuli zapisu dźwiękowego. Zbyt silne były niedawne przeżycia własne. Zdecydowano odłożyć dalszy przegląd do następnej pobudki, gdy będzie obecna cała załoga. Zmęczeni wrażeniami dyżurni udali się na spoczynek zostawiając Noora w centralnej sterowni. Erg nie myślał więcej o swym nie ziszczonym marzeniu. Usiłował ocenić te okruchy wiedzy, jakie uda się przekazać Ziemi za cenę wysiłków i ofiar dwóch wypraw — „Żagla” i „Tantry”. Zdawało mu się, że osiągnięcia te mają posmak goryczy. Może dlatego, że sam doznał rozczarowania? Po raz pierwszy pomyślał o macierzystej planecie jako o niewyczerpanym bogactwie ludzi, subtelnych i żądnych wiedzy, wyzwolonych z ciężkich trosk, niebezpieczeństw przyrody i pęt prymitywnej społeczności. Dawniej człowiek cierpiał i popełniał błędy. I dziś w epoce Pierścienia dręczy go niepokój, przeżywa rozczarowania, ale wszystko to dzieje się w jakimś innym wymiarze, w dobie rozkwitu twórczości naukowej i artystycznej. Tylko dzięki wiedzy i pracy Ziemia wyzwoliła się z grozy głodu, przeludnienia, chorób zakaźnych, wyczerpania paliwa, braku pożytecznych składników chemicznych, przedwczesnej śmierci i słabości ludzi. Te okruchy wiedzy, które wiezie z sobą „Tantra”, również się przyczynią do dalszego rozwoju badań naukowych. Erg Noor otworzył skrytkę dziennika podróżnego „Tantry” i wydobył pudełko zawierające odłamek metalu ze statku odnalezionego na czarnej planecie. Ciężki kawałek jaskrawego błękitu ciążył mu na dłoni. Wiedział, że na planecie macierzystej i na innych planetach systemu słonecznego, a także na bliższych gwiazdach nie ma takiego metalu. To jeszcze jedno, bodaj najważniejsze odkrycie, pomijając wiadomość o zagładzie Zirdy, którą „Tantra” dostarczy Ziemi i Pierścieniowi… Gwiazda żelazna znajduje się bardzo blisko Ziemi, zbadanie jej czarnej planety przez specjalnie przygotowaną i wyekwipowaną wyprawę, teraz, po doświadczeniach „Żagla” i „Tantry”, nie będzie już tak niebezpieczne. Statek spiralny otworzono niefortunnie. Gdyby mieli czas na solidne przemyślenie tego przedsięwzięcia, zrozumieliby z pewnością jeszcze wtedy, że ogromna rura spiralna stanowi część silnikowego systemu tajemniczego statku. W pamięci Noora odżyły znowu wydarzenia tego ostatniego, fatalnego dnia, kiedy Niza zasłoniła go sobą jak tarczą, a on bezradnie upadł w pobliżu potwora.. Krótko rozkwitało jej młodzieńcze uczucie jednoczące w sobie bohaterską ofiarność kobiet czasów starożytnych z mądrą odwagą epoki współczesnej… Zjawił się Pur Hiss, by go zastąpić na dyżurze. Erg Noor wyszedł do biblioteki-laboratorium, ale nie skręcił stamtąd na korytarz wiodący do kabin sypialnych, tylko otworzył ciężkie drzwi kabiny szpitalnej. Rozproszone światło dzienne Ziemi połyskiwało na silikolowyeh szafach z lekarstwami i narzędziami, odbijało się od metalowych części aparatury rentgenowskiej, przyrządów sztucznego krwiobiegu i oddychania. Erg Noor uchylił zasłony z grubej tkaniny i wszedł w półmrok. Słabe, podobne do księżycowego, światło w różowym krysztale silikolu przybierało ciepłe zabarwienie. Dwa tyratronowe aparaty bodźcowe, włączone na wypadek nieoczekiwanej zapaści, cicho pobrzękiwały, podtrzymując czynności serca sparaliżowanej. We wnętrzu klosza, w różowosrebrnym świetle, wyciągnięta na wznak Niza robiła wrażenie pogrążonej w spokojnym, szczęśliwym śnie. Trzeba było stu pokoleń przodków, żyjących w warunkach zdrowia, higieny i dostatku, aby linie ciała kobiety, tego najpiękniejszego tworu Ziemi, nabrały owej doskonałości, której miarą jest harmonijne połączenie wdzięku i siły. Ludzie wiedzieli od dawna, że przypada im w udziale planeta wybitnie obfitująca w wodę. Woda była bodźcem do bujnego rozwoju roślinności, a ta wytwarzała ogromne zasoby tlenu. Świat zwierząt przechodził w ciągu wielu setek milionów lat najróżnorodniejsze fazy doskonalenia, póki wreszcie nie zjawił się człowiek. Badania przejawów życia na planetach niezliczonych światów wykazały, że im trudniejszy i dłuższy był ewolucyjny szlak selekcji, tym wyższy stopień organizacji osiągały istoty myślące, tym większą miały zdolność przystosowania się do otoczenia. Ich piękno wyrażało się celowością budowy ciała. Wszystko, co istnieje, porusza się i rozwija po linii spiralnej. Erg Noor wyobrażał sobie tę olbrzymią spiralę powszechnego wstępowania wzwyż w zastosowaniu do społeczeństwa ludzkiego. Po raz pierwszy zrozumiał z niezwykłą jasnością, że im trudniejsze są warunki życia i pracy organizmów pełniących jakby funkcje maszyn biologicznych, im trudniejsza jest droga postępu, tym ściślej się skręca spirala, tym bliżej siebie są jej poszczególne zwoje, a więc tym powolniej przebiega proces rozwoju i tym bardziej podobne do siebie, bardziej jednolite stają się nowo powstałe formy. Źle czynił goniąc za cudownym mirażem błękitnych słońc, o których tak błędnie pouczał Nizę. Lot ku nowym światom to nie odkrywanie tych czy innych zamieszkanych, przypadkowo zorganizowanych planet, lecz świadome kroczenie ludzkości wzdłuż całego ramienia Galaktyki, pochód wiedzy i piękna. Takiego, jakim jest Niza… Erga Noora ogarnęła nagle straszliwa tęsknota i opadł na kolana przed silikolowym sarkofagiem Nizy. Oddechu dziewczyny nie można było dostrzec, rzęsy rzucały na twarz liliowe cienie, poprzez lekko rozchylone wargi połyskiwała biel zębów. Na lewym ramieniu, na przedramieniu, przy łokciu i przy nasadzie szyi widniały bladosinawe plamy. Były to ślady działania zabójczego prądu. — Czy widzisz cokolwiek, czy pamiętasz cokolwiek w swoim śnie? — zadawał Erg Noor pytania. Serce ścisnęło mu się wielkim żalem; czuł, że staje się zupełnie bezradny. Zwarł splecione palce usiłując przekazać Nizie swoje myśli, namiętny zew ku życiu i szczęściu. Ale dziewczyna o rudych kędziorach leżała bez ruchu jak posąg z różowego marmuru. Lekarka Luma Lasvi weszła cicho do kabiny szpitalnej i wyczuła czyjąś obecność. Uchyliwszy ostrożnie zasłony, zobaczyła klęczącego szefa. Nie po raz pierwszy go tutaj widziała i zawsze mu gorąco współczuła. Erg Noor podniósł się zachmurzony. Luma szybko podeszła do niego i wyszeptała: — Muszę z panem pomówić. Erg Noor skinął głową i mrużąc oczy od światła, wyszedł do drugiego pomieszczenia. Nie usiadł na wskazanym mu przez Lumę krześle i stojąc oparł się o ściankę emanatora mającego kształt grzyba. Luma stała przed nim wyprostowana, aby się wydać wyższą i pełną powagi, jak tego wymagał temat rozmowy. Spojrzenie Noora skłoniło ją do przerwania tych przygotowawczych czynności. — Pan wie — zaczęła niepewnie — że neurologia współczesna wykryła istotę powstawania emocji, zarówno w sferze świadomości, jak i podświadomości. Na podświadomość działają leki hamujące poprzez płaty mózgowe, które zawiadują chemiczną regulacją organizmu, a więc i systemu nerwowego. Erg Noor uniósł brwi. Luma Lasyi zrozumiała, że mówi niejasno i rozwlekle. — Chcę powiedzieć, że medycyna dysponuje możliwościami oddziaływania na te ośrodki mózgowe, które zawiadują naszymi afektami. Mogłabym… — Pani myśli o przeciwdziałaniu mojej miłości, aby mnie uwolnić od cierpienia? Luma Lasvi pochyliła głowę. Erg Noor uczynił gest sprzeciwu. — Nie zrezygnuję ze swego uczucia, choćbym miał nie wiem jak cierpieć. Cierpienie, jeżeli nie przekracza naszych sił, wiedzie ku zrozumieniu, a zrozumienie — ku miłości. Pani jest bardzo dobra, Lumo, ale… nie trzeba. To powiedziawszy Erg Noor zniknął za drzwiami. Z pośpiechem, jak gdyby w czasie alarmu, inżynierowie i mechanicy montowali w centralnej sterowni i w bibliotece-laboratorium ekrany TWF łączności ziemskiej. Statek wszedł w sferę, gdzie stawał się możliwy odbiór rozproszonych przez atmosferę fal radiowych sieci kosmicznej Ziemi. Odgłosy, dźwięki, kształty i barwy macierzystej planety dodawały astronautom otuchy, wystawiając jednocześnie na próbę ich cierpliwość — długie trwanie podróży kosmicznej stawało się nie do zniesienia. Statek wywoływał sztucznego satelitę 57 na zwykłej fali dalekich rejsów kosmicznych. Co godzina oczekiwano z napięciem odzewu z tej potężnej nadawczo-odbiorczej stacji, łączącej Ziemię z kosmosem. Wreszcie wołanie statku dotarło do Ziemi. Cała załoga czuwała nie porzucając stanowisk przy odbiornikach. Powrót do życia po trzynastu ziemskich, a dziewięciu względnych latach rozłąki z Ziemią! Astronauci z nienasyconą łapczywością wchłaniali komunikaty ziemskie i w granicach sieci światowej omawiali ważne zagadnienia. Tak właśnie przypadkowo złowiona propozycja gleboznawcy Heba Ura wywołała sześciotygodniową dyskusję i skłoniła uczonych do przeprowadzenia skomplikowanych obliczeń. „Propozycja Heba Ura — dyskutujcie” — grzmiał głos Ziemi. „Ktokolwiek myślał i pracował w tym kierunku, ktokolwiek doszedł do podobnych lub przeciwnych wniosków — niech się wypowiada”. Radośnie brzmiała dla astronautów ta zwykła formuła wezwania do szerokiej dyskusji. Heb Ur przedstawił Radzie Astronautycznej projekt systematycznego przebadania dostępnych planet błękitnych i zielonych gwiazd. Wedle jego mniemania są to światy o szczególnie potężnych promieniowaniach, które mogłyby się stać chemicznymi bodźcami walki z entropią, czyli walki o życie określonych minerałów, bezwładnych w warunkach ziemskich. Specjalne formy tego życia mogłyby się zaktywizować w minerałach znacznie cięższych od głazów w wysokich temperaturach i pod działaniem promieniowania gwiazd wyższych klas widmowych. Heb Ur uważał, że niepowodzenie wyprawy na Syriusza było do przewidzenia, jako że ta szybko obracająca się gwiazda była podwójna i nie posiadała potężnego pola magnetycznego. Nikt nie obalił twierdzenia Heba Ura głoszącego, iż gwiazdy podwójne nie były zdolne do wytwarzania systemów planetarnych, ale jego propozycja wywołała reakcję załogi „Tantry”. Astronomowie wyprawy z Ergiem Noorem na czele ułożyli komunikat i wysłali jako pierwszą opinię pierwszych ludzi, którzy widzieli Vegę na filmie nakręconym przez załogę „Żagla”. I oto ludzie Ziemi usłyszeli z zachwytem głos ze zbliżającego się statku kosmicznego: „Tantra” wypowiada się przeciwko projektowi wysłania wyprawy. Błękitne gwiazdy wydzielają rzeczywiście taką ogromną ilość energii na jednostki powierzchni swoich planet, że starczy jej na ożywienie połączeń ciężkich. Ale każdy organizm żywy stanowi filtr i zaporę dla energii, przeciwdziałającą drugiemu prawu termodynamiki, czyli entropii, na skutek wytworzenia skomplikowanej struktury prostych cząsteczek mineralnych i gazowych. Taka struktura może powstać jedynie w toku procesów rozwojowych na ogromnej przestrzeni czasu — a więc przy długotrwałej stałości warunków fizycznych. A właśnie tej trwałej stałości nie ma na planetach gwiazd o wysokiej ciepłocie — burze i potężne promieniowania niszczą skomplikowane związki. Nic tam nie trwa długo i nie może trwać, mimo że minerały przybierają najbardziej odporną budowę krystaliczną o sześciennej siatce atomowej. Zdaniem załogi „Tantry”, Heb Ur powtarza jednostronne poglądy starożytnych astronomów, którzy nie rozumieli dynamiki rozwoju planet. Każda planeta traci swoje substancje lekkie, unoszące się i rozpraszające w przestrzeni. Szczególnie wielka strata elementów lekkich następuje przy silnym nagrzewaniu i ciśnieniu promieniowym słońc błękitnych. „Tantra” cytowała długi szereg przykładów i kończyła stwierdzeniem, że wzrost ciężaru ciał na planetach gwiazd błękitnych uniemożliwia kształtowanie się form żywych. Satelita 57 przekazał wypowiedź polemiczną uczonych ze statku kosmicznego wprost do obserwatorium Rady. Wreszcie nastąpiła chwila, której z taką niecierpliwością oczekiwali Ingrida Ditra i Kay Ber, jak zresztą wszyscy bez wyjątku członkowie wyprawy. „Tantra” zaczęła zwalniać szybkość podświetlną swego lotu, minęła pas lodowy systemu słonecznego i zbliżała się do stacji statków kosmicznych na. Trytonie. Taka szybkość już nie była potrzebna — stąd, ze sputnika Neptuna, „Tantra”, lecąc z prędkością dziewięciuset milionów kilometrów na godzinę, mogłaby osiągnąć Ziemię w ciągu niecałych pięciu godzin. Jednakże zatrzymanie rozpędzonego statku wymagałoby tyle czasu, że rozpoczynając lot z Trytona „Tantra” mogłaby minąć Słońce i oddalić się odeń na ogromną odległość. Aby nie tracić drogocennego anamezonu i nie obciążać statków zbyt skomplikowaną aparaturą, wewnątrz systemu latano na statkach planetarnych o napędzie jonowym. Ich szybkość nie przekraczała ośmiuset tysięcy kilometrów na godzinę dla planet wewnętrznych, dwu i pół miliona dla najbardziej oddalonych, zewnętrznych. Zazwyczaj droga od Neptuna do Ziemi trwała od dwu i pół do trzech miesięcy. Tryton to bardzo duży satelita, niewiele niniejszy od trzeciego i czwartego satelity Jowisza — Ganimeda i Kalisto — i od Merkurego, posiada on cienką warstwę atmosfery złożoną głównie z azotu i kwasu węglowego. „Tantra” wylądowała we wskazanym miejscu, na biegunie Trytona, z dala od szerokich kopuł budynku stacji. Na stoku płaskowzgórza, obok urwiska, gdzie było pełno podziemnych pomieszczeń, połyskiwał szybami gmach sanatorium. Tu astronauci mieli spędzić pięciotygodniowy okres kwarantanny w całkowitej izolacji. Przez ten czas wytrawni lekarze dokładnie zbadają, czy nie ulegli jakiejś infekcji. Niebezpieczeństwo było zbyt wielkie, by je lekceważyć. Badaniom takim były poddawane wszystkie załogi statków kosmicznych, które lądowały na jakiejkolwiek planecie, choćby nawet niezamieszkanej. Sam statek także skrzętnie badali naukowcy zatrudnieni w sanatorium. Dla planet zbadanych, jak Wenus, Mars i niektóre planetoidy, kwarantannę odbywano na ich stacjach miejscowych. Pobyt w sanatorium znosili astronauci lżej niż na statku. Czekały ich tam laboratoria, sale koncertowe, kąpiele kombinowane z elektryczności, muzyki, wody i wibracji falowych, codzienne spacery w lekkich skafandrach po górach i okolicach sanatorium. Mieli również łączność z planetą macierzystą, co prawda nie zawsze regularną, ale przecież wystarczało zaledwie pięciu godzin, by wysłane stąd komunikaty dotarły na Ziemię. Silikolowy sarkofag Nizy przeniesiono do sanatorium zachowując wszelkie środki ostrożności. Erg Noor i biolog Eon Tal opuścili „Tantrę” ostatni. Stąpali lekko mimo balastów, założonych po to, by nie wykonywać nagłych skoków wskutek małej siły ciążenia na tej planecie. Zgasły reflektory świecące dokoła lądowiska. Tryton wychodził na oświetloną przez Słońce stronę Neptuna. I chociaż światło odbite przez Neptuna było szarawe i blade, jednak olbrzymie zwierciadło ogromnej planety znajdującej się zaledwie w odległości trzystu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów od Trytona rozpraszało mrok, tworząc na satelicie jasną szarówkę, podobną do wiosennej szarej godziny na wysokich szerokościach Ziemi. Tryton obiegał dookoła Neptuna w kierunku przeciwnym do obrotu swej planety, ze wschodu na zachód, w ciągu prawie sześciu